Bez kategorii

Poprawny Jones, koszmar z Nigerii, szaleniec z Brazylii i kradzieje w czerni – pięć wniosków z UFC 235

Uświetniona dwoma walkami mistrzowskimi gala UFC 235 nie będzie może wspominana latami – ale kilka pojedynków zapadnia fanom w pamięci na dłużej.

Bez wątpienia najlepsza sportowo tegoroczna gala amerykańskiego giganta MMA – UFC 235 w Las Vega – jest już historią. Oto najważniejsze z niej wnioski!

UFC 235: Jones vs. Smith – wyniki i relacja




Jon Jones vs. Ovince St. Preux II

Zanim spadną na mnie gromy piekielne oburzonych fanów Jona Jonesa – których wbrew przyzwoitości i zdrowemu rozsądkowi nie brakuje – wyjaśniam, co następuje. Otóż, pewnie rozbiwszy Anthony’ego Smitha w walce wieczoru gali UFC 235 w Las Vegas, sam Jon Jones porównał swój sobotni występ do tego, w którym przed niespełna trzema lata po bezbarwnym widowisku wypunktował Ovince’a St. Preuxa, ściągając na siebie sporą krytykę.

Chyba wie, co mówi? Prawda?

Mając na uwadze, jak lichym od strony sportowej zawodnikiem – z całym dla niego szacunkiem! – jest Lwie Serce, który na dodatek nie tylko nie miał żadnego pomysłu na pokonanie Bonesa, ale nawet nie spróbował tego zrobić, długimi fragmentami jak sparaliżowany czekając tylko na wymiar kary; otóż, mając to wszystko na uwadze, najważniejszy wniosek płynący z tej potyczki nie brzmi: „Jones rozbił go w pył, nie będąc ani przez chwilę w niebezpieczeństwie”, ale: „Jones nie potrafił skończyć rywala, którego wcześniej skończyło – uwaga, uwaga – dwunastu zawodników”.

Uniosłem brew wysoko, gdy po wszystkim piko-mistrz rozpływał się w zachwytach nad nieprawdopodobną odpornością i sercem do walki skończonego wcześniej dwanaście razy w zawodowej karierze oponenta.

W sobotę Bones dopełnił formalności, bo jakkolwiek by nie zakrzywiać rzeczywistości, w takim właśnie charakterze należało patrzeć na ten pojedynek. Miało być pewne zwycięstwo – jest pewne zwycięstwo. Miało nie być większego ryzyka w oktagonie – i takowego nie było. Bezpieczne zwycięstwo z fragmentami dominacji.

Zachwycać tym występem Bonesa mogą się wyłącznie eksperci więksi i mniejsi oraz fani, którzy z sobie tylko znanych powodów nie mieli okazji, aby obejrzeć poprzednie występy Anthony’ego Smitha. Tak, oni mogli jak najbardziej podnosić szczęki z podłogi, rozpływając się nad maestrią zwycięzcy.

Życzenie mam tylko jedno – oby Jones jak najdłużej wytrwał w swoim postanowieniu o podejmowaniu kolejnych zasługujących na to z punktu widzenia sportowo-rankingowego pretendentów w kategorii półciężkiej. Jako jednak że jeszcze nie dopadła mnie amnezja, mam poważne wątpliwości, czy tak rzeczywiście będzie.




Nigeryjski Koszmar na tronie

Niemal zawsze podchodzę ze sporym dystansem do tłumaczeń, winę za porażkę zrzucających na to, że ten czy tamten „nie był sobą”, „nie czuł ognia”, „coś było nie tak”. Owszem, prawdopodobnie czasami jest to święta prawda, bo zawodnik też człowiek – i jak najbardziej może przydarzyć mu się gorszy dzień w pracy, nawet i z błahego na pozór powodu.

O ile zatem trzeba oddać Tyronowi Woodleyowi, że zachował dużo klasy po klęsce totalnej w starciu z Kamaru Usmanem, to mocno poddaję w wątpliwość, czy taki a nie inny przebieg pojedynku był rezultatem gorszego dnia w pracy Amerykanina.

Nigeryjczyk nie dał bowiem byłemu już mistrzowi żadnych szans, przeważając w każdym w zasadzie elemencie oktagonowego rzemiosła – od aspektów technicznych w każdej płaszczyźnie przez aspekty fizyczne, na taktycznych kończąc.

Nie było żadnego przypadku. Po raz kolejny bowiem widzieliśmy stare błędy – tak, błędy, bo wbrew opiniom analityków mniejszych i większych zawsze za takowy uznawał będę tendencje T-Wooda do cofania się prosto na siatkę i spędzania z plecami na niej długich minut – w wykonaniu Amerykanina, który na dodatek wyraźnie odstawał też od Nigeryjczyka gabarytowo i siłowo.

Mając natomiast na uwadze, że na karku ma już 36 lat, szczerze wątpię, aby Woodley kiedykolwiek powrócił na mistrzowski tron – a nawet dostał taką szansę. Nieprzypadkowo swego czasu jego trener Din Thomas stwierdził, że gdyby powinęła mu się noga, T-Wood już nigdy nie otrzyma walki o złoto.

Co dalej z jego karierami aktorską, muzyczną i dziennikarsko-plotkarską w TMZ, do których przepustką był pas mistrzowski UFC? Trudno rzec – ale co zarobił, to jego. Niech mu się wiedzie. Jeden z najlepszych półśrednich w UFC.

A Kamaru Usman z córeczką na rękach po walce? Chwycił za serce! I nie żartuję. Gdyby jeszcze nie czuł potrzeby „okazywania tej samej energii” na każdym kroku oraz zmienił menadżera, człowiek mógłby go naprawdę polubić.

Na koniec natomiast – kij oko Marcowi Goddardowi, którego oktagonowe wybryki w tej walce najlepiej podsumował Dominick Cruz, konstatując w pewnej chwili, że przerywający co i rusz akcję Brytyjczyk po prostu nie słyszał nigdy o zapasach.

Raduje mnie niezmiernie, że aroganckie od dawien dawna zachowanie Goddarda w klatkach i oktagonach świata dostrzega coraz więcej czołowych postaci MMA.

Niedosyt do kwadratu

Okrutny błąd popełnił w Las Vegas inny sędzia, Herb Dean, przerywając pojedynek pomiędzy Benem Askrenem i Robbiem Lawlerem – i nie ma znaczenia, czy w kluczowej akcji prawa ręka byłego mistrza opadła bezwładnie na deski. Dla Deana był to bowiem sygnał, aby jak najszybciej sprawdzić, czy rzeczywiście Lawler stracił przytomność – i sprawdził, za co brawa. Rzecz jednak w tym, że zignorował – czy też nie dostrzegł? – wyników tegoż testu, czyli uniesionego przez chwilę kciuka Ruthlessa.

Czy Robbie wyszedłby z tej trudnej pozycji, czy też nie wyszedłby – nie ma to najmniejszego znaczenia.

Nie zapominajmy też bowiem, że po nieprawdopodobnym slamie, jakim na otwarcie walki Lawler potraktował Askrena, ten ostatni dwa razy na milisekundy stracił przytomność, inkasując srogie bomby z góry.

https://twitter.com/GIFSkull/status/1102061484866076674

Pozostał niedosyt. Ogromny niedosyt. Szkoda zarówno Lawlera – z oczywistych względów – jak i Askrena, który został okradziony z niepozostawiającego wątpliwości zwycięstwa, które mogło stanowić dlań trampolinę do największych walk w UFC. Zamiast tego Funky jest teraz gnębiony przez Danę White’a perspektywą rewanżu.

Sportowo drugie starcie w pełni się broni – ale trudno nie podejść ze zrozumieniem do niechęci wobec natychmiastowego rewanżu ze strony Bena Askrena.

Rębajło z Brazylii może ubić Jona Jonesa

Johnny Walker znów zachwycił. Trzecie z rzędu zwycięstwo przez nokaut – ponownie: spektakularny – w pierwszej rundzie. Na wszystkie potrzebował łącznie niespełna trzech minut czasu w oktagonie i łącznie nieco ponad trzech miesięcy od debiutu. Otrzymał też trzeci $50-tysięczny bonus za Występ Wieczoru.

Ewenement. Od czasu przejścia Daniela Cormiera do kategorii półciężkiej żaden zawodnik nie dodał tej dywizji takiego kolorytu jak Johnny Walker.

Po nokaucie, jaki zafundował Mishy Cirkunovowi – jak żywo przypominającym ten z debiutu w UFC Yoela Romero – nie mam już żadnych wątpliwości. Otóż, brazylijski rębajło udowodnił tym występem, że może pokonać absolutnie każdego zawodnika w kategorii półciężkiej – łącznie z kingpinem Jonem Jonesem. Jest zbyt nieprzewidywalny i zbyt szalony w swoich poczynaniach, aby to wykluczyć.

https://twitter.com/UFCTVNews/status/1102062867631595521

Rzecz jednak w tym, że reprezentant Kraju Kawy jeszcze nie udowodnił czegoś innego – że nie przegra z byle kim. I tutaj właśnie jest pies pogrzebany. Póki co kłębi się bowiem wokół niego mnóstwo znaków zapytania dotyczących wielu elementów oktagonowej gry, których jeszcze u niego nie widzieliśmy. Ekspresowymi nokautami na te akurat pytania odpowiedzi nie udzieli.

Oddać jednak trzeba nieposiadającemu stałego sztabu trenerskiego (!), a zamiast tego wędrującemu po całym świecie Brazylijczykowi, że podchodzi do tematu jak należy – tzn. przyznaje, że chce powalczyć dłużej, poznać swoje luki, nabrać doświadczenia, zanim pójdzie w bój o najwyższe laury. Słusznie.




Pedro Munhoz wysyła Cody’ego Garbrandta śladami Renana Barao

Pisałem o tym w typowaniu przed galą – powtórzę i teraz. Pedro Munhoz był dla Cody’ego Garbrandta piekielnie niewygodnym pod względem stylu walki rywalem – i w tym kontekście bura należy się trenerom No Love z Team Alpha Male oraz oślizgłemu egipskiemu menadżerowi za wybranie akurat Brazylijczyka na powrót.

Pedro Munhoz to bowiem zawodnik piekielnie agresywny, niezmordowany i tytanoszczęki, który posiada kapitalną antyzapaśnicza grę w postaci gilotyn oraz dewastujące lowkingi. I to właśnie te ostatnie doprowadziły do furiackich ataków Garbrandta, które Amerykanin przypłacił nokautem. Wyjątkowo – wbrew pozorom i obiegowej opinii – nie spadła na niego tym razem pomroczność jasna. Podobnie jak swego czasu Junior dos Santos w rewanżu Stipemu Miocicowi czy Thiago Santos Davidowi Branchowi – tak i Pedro Munhoz zdemolował wykroczną nogę Cody’emu Garbrandtowi, nie dając mu w ten sposób wyboru. No Love musiał poszukać natychmiastowego skończenia – póki jeszcze był w stanie się poruszać. O ile jednak Miocic i Branch takowe znaleźli, to Garbrandtowi sztuka ta się nie powiodła.

https://twitter.com/streetfitebanch/status/1102402172728344576

Czy No Love okaże się drugim – po Renanie Barao – zawodnikiem, którego karierę wykoleił dwoma nokautami TJ Dillashaw? Nie wykluczam takiego scenariusza, bo szczęka byłego mistrza jest już naprawdę w opłakanym stanie. Zresztą od czasu słynnej już operacji pleców w Niemczech Garbrandt prezentuje się znacznie gorzej – choć od strony technicznej w płaszczyźnie bokserskiej zawsze był niezwykle ograniczony, posiadając furę luk, o których pisałem przed jego pierwszym bojem z Dillashawem.

Tym niemniej – w przeciwieństwie do Barao, No Love ma kowadło w łapie oraz szybkość. Na tych dwóch elementach można postawić solidne fundamenty, które pozwolą mu utrzymać się w czołowej dziesiątce wagi koguciej.




Jednym zdaniem

  • Zabit Magomedsharipov po profesorsku wypunktował Jeremy’ego Stephensa – i ograniczył techniki efektowne na rzecz efektywnych, co dobrze mu wróży przed starciami ze ścisłą czołówką
  • Diego Sanchez to prawdopodobnie najbardziej pozytywnie zakręcony zawodnik w historii UFC

*****

Lowing.pl trzy miesiące z Patronite.pl

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button