UFC

Maszynista Jon Jones

Podsumowanie gali UFC 197 z powrotem Jona Jonesa w roli głównej.

Wiele jest mądrości w powiedzeniu, że lepsze jest wrogiem dobrego. Dowodów na prawdziwość tej tezy dostarczył na gali UFC 197 powracający po ponad rocznej przerwie, uchodzący za najlepszego zawodnika na świecie oktagonowy kingpin Jon Jones, który po bardzo przeciętnym, delikatnie rzecz ujmując, pojedynku wypunktował Ovince’a St. Preuxa.

Ileż to nasłuchaliśmy się przed galą zapewnień ze strony fanów, dziennikarzy, Dany White’a czy wreszcie samego zainteresowanego, że teraz zobaczymy Bonesa w wersji 2.0, bo przecież tym razem przygotowań do walki nie łączył już z imprezowym życiem, koncentrując się wyłącznie na sprawach sportowych.

Eksperci więksi i mniejsi oraz wielu fanów spodziewających się najlepszego Jonesa z możliwych, nie wzięli jednak pod uwagę, że być może jaranie zioła po przebudzeniu, przed treningiem, po treningu i przed snem było elementem składowym poprzednich sukcesów? Że być może imprezowanie i chlanie nie miało jednak tak negatywnego wpływu na formę Jonesa, jak powszechnie przyjęło się zakładać?

Z której strony bowiem nie spojrzeć, przed walką z Ovincem St. Preuxem Jones dokonał wielkiej zmiany w swoim życiu, tryb hulaszczy odstawiając na boczny tor. W jakim stopniu zmieniło to jego życie? 50%? 30%? Nadal dużo. Czy miało to wpływ na jego dyspozycję? A czy tak duża zmiana mogła nie mieć wpływu?

Daleki jestem od twierdzenia, że całkowite poświęcenie się MMA było jedyną czy nawet główną przyczyną przeciętnego występu Jona Jonesa w walce wieczoru UFC 197. Nie zapominajmy bowiem, że OSP był bardzo, bardzo niewygodnym partnerem do tańca, zwłaszcza dla Jonesa, który nie dość, że miał niewiele czasu na przygotowania pod jego styl – a wiemy, jaką on i Greg Jackson mają na tym punkcie obsesję – to jeszcze w walce tej miał do wygrania bardzo niewiele, stawiając na szali w zasadzie całą swoją dotychczasową karierę.

Sztab Bonesa i on sam wiedzieli bowiem doskonale, że agresywny podejście do walki przeciwko OSP nie jest najlepszym rozwiązaniem z uwagi na dobry kontrujący styl zawodnika z Tennessee oraz jego ciężkie ręce. Dodatkowo, nieustanna walka na wstecznym w wykonaniu St. Preuxa oraz pozycja, którą zmieniał raz za razem, a to na klasyczną, a to na odwrotną – nowość w jego oktagonowych harcach! – stanowić musiały zaskoczenie dla 28-latka, czyniąc jego poczynania jeszcze bardziej roztropnymi.

Jones walczył bezpiecznie, w spokojnym tempie, przede wszystkim utrzymując dystans. Niepokoić musi jednak jego obrona przed uderzeniami, bo kilka razy dał się soczyście trafić rywalowi, nie będąc w stanie ani utrzymać dystansu, ani zejść z linii ataku (stary problem, najlepiej widoczny w walce z Lyoto Machidą), ani też zblokować czy zbić ciosów.

Przeciętny występ Jonesa nie powinien nas jednak szczególnie dziwić, wziąwszy pod uwagę jego ostatnie potyczki. Jest to już bowiem czwarta walka z rzędu, w której Amerykanin nie potrafi skończyć swojego rywala. W żadnym z tych pojedynków – z Alexandrem Gustafssonem, Gloverem Teixeirą, Danielem Cormierem i teraz OSP – nie wyglądał jak milion dolarów. Jego zwycięstwa nie podlegały może większej czy nawet mniejszej dyskusji, ale trudno było nie odnieść wrażenia, że Jonesowi wyraźnie brakuje instynktu finishera. Bywa efektowny, ale przede wszystkim koncentruje się na minimalizowaniu ryzyka. Czy powoli zamienia się maszynę od decyzji?

Starcie o tymczasowy pas mistrzowski kategorii półciężkiej z pewnością z wielkim zainteresowaniem śledził Conor McGregor, który nadal marzy o miejscu w walce wieczoru gali UFC 200. Jones zapowiedział jednak, że na jubileuszową galę będzie gotowy, a jego rywal, Daniel Cormier, stwierdził, że w poniedziałek udaje się do lekarza i wtedy będzie wiedział, czy do lipca doprowadzi swoje ciało do oktagonowej użyteczności. Jest jednak dobrej myśli, co z pewnością nie jest najlepszą informacją dla Irlandczyka.

Johnson robi swoje

W pojedynku o pas mistrzowski kategorii muszej Demetrious Johnson nie pozostawił wątpliwości, że nie ma na niego mocnych. Nie dał żadnych szans Henry’em Cejudo, kończąc pretendenta kolanami w klinczu – a więc płaszczyźnie, w której olimpijczyk spodziewał się mieć największą przewagę, jak sam przyznał na konferencji prasowej po gali.

Obecnie Mighty Mouse, dla którego była to ósma obrona złota, celuje w pobicie rekordów Georgesa Saint-Pierre’a (dziewięć obron) oraz Andersona Silvy (dziesięć obron). I słusznie. Bo co ma robić?

Przebąkuje się co prawda o jego ewentualnej walce rewanżowej z Dominickiem Cruzem, a i Dana White na konferencji prasowej stwierdził, że coś trzeba z Demetriousem zrobić, ale szanse na takie zestawienie nie są duże. Mysz zdaje sobie bowiem sprawę, że przewaga fizyczna Dominatora może być potwornie trudna do zniwelowania. Jego podejście zmienić mogą tylko pieniądze – biorąc zaś pod uwagę, że za ubicie Cejudo dostał niespełna 200 tys. dolarów (nie wliczając PPV), kto wie, może za pół miliona zielonych skusiłby się na kolejny taniec z Cruzem? Sam co prawda marudził swego czasu o dwóch milionach za walkę z TJ-em Dillashawem, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy UFC zaoferowałoby mu za taką walkę choćby i te pół miliona?

Niebo Barbozy, piekło Pettisa

Nie ukrywam, że jestem niebywale usatysfakcjonowany zwycięstwem Edsona Barbozy z Anthonym Pettisem? Ale kto by nie był?

Brazylijczyk pokazał kolejny etap progresu w swoich umiejętnościach bokserskich, z lewego sierpowego w kontrze – po zejściu lub obniżeniu pozycji – czyniąc swoją firmową broń. Uwagę zwraca też zmiana w podejściu do lowkingów – dotychczas Barboza preferował terroryzowanie rywali przede wszystkim zewnętrznymi. Tym razem, uwzględniając szybkie nogi Pettisa, zaprzęgnął do boju wewnętrzne – szybsze i nie wymagające przygotowania. A jednocześnie w jego wykonaniu – piekielnie skuteczne. Gdy natomiast odpalał zewnętrzne, ścinał Amerykanina z nóg niczym stary drwal młode drzewo ostrą jak brzytwa siekierą.

A Pettis? Kto by pomyślał, że ledwie trzynaście miesięcy temu był mistrzem i jedną z największych gwiazd UFC. Wydawał się nie do zatrzymania, a jego potencjał miał być nieograniczony. Człowiek sukcesu.

Dzisiaj, trzy porażki później, znajduje się na rozdrożu. Nie pomogło uzupełnienie treningu o ekipę Grega Jacksona. Pettis był przesadnie mobilny – jak nigdy w swojej karierze – obawiając się ciężkich kopnięć Brazylijczyka. Skracał dystans rzadko, przegrywając niemal wszystkie wymiany bokserskie – a to z uwagi na sztywny korpus, nieruchomą, wysoko uniesioną głowę, wszystko rodem z taekwondo.

O jakichkolwiek mistrzowskich aspiracjach musi zapomnieć na długi, długi czas.

Latająca Pantera

Nie może zabraknąć wzmianki o Yairze Rodriguezie. Powtórzę – takich cudów, jakie Meksykanin pokazuje, oktagon UFC nie widział jeszcze nigdy w swojej kilkunastoletniej historii. Nie ma drugiego takiego zawodnika. Nikt nie jest bardziej błyskotliwy, nieszablonowy, ekstrawagancki. Nikt nie dorównuje mu poziomem oktagonowej fantazji i szaleństwa, którymi dekoruje swoje występy. Żadne Conory McGregory, Stepheny Thompsony.

Już w poprzednich walkach kreatywne techniki – które to sformułowanie w najmniejszych stopniu nie odzwierciedla stylu Pantery – przynosiły mu pewne sukcesy, ale brakowało kropki nad „i”. Postawił ją teraz, do roli ofiary angażując Andrego Filiego, którego ściął z nóg latającym kopnięciem, by następnie w stylu Marka Hunta niespiesznie oddalić się z miejsca zbrodni.

Meksykanin przekonuje, że jego trenerzy od dawien dawna dyscyplinują go, aby w większym stopniu korzystał z fundamentów, a w mniejszym z latających i obrotowych wygibasów. Ba, sam przekonuje, że wychodzi do walk z takim właśnie fundamentalnym nastawieniem, ale gdy sędzia daje sygnał do startu… Cóż, jakaś wajcha przekłada się w jego głowie i zostaje przeprogramowany na styl pełen polotu, fantazji i… ryzyka. Oby jak najdłużej!

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button