UFC

I tylko Diaza żal…

Czy powracający do oktagonu Jon Jones okaże się kluczową figurą w rozgrywce między Conorem McGregorem i UFC, przechylając szalę zwycięstwa na stronę organizacji?

W ciszy, trochę na uboczu, poza fleszem aparatów dziś na gali UFC 197 do oktagonu po ponad rocznej przerwie powróci najlepszy zawodnik MMA na świecie. Po swoich szalonych harcach w 2015 roku Jon Jones stracił ten status, przynajmniej nieformalnie, a jego miejsce zajął, przynajmniej nieformalnie, rozbrykany rudowłosy Irlandczyk kroczący od zwycięstwa do zwycięstwa. Od rekordu do rekordu. Conor McGregor przerósł Bonesa. Strącił go z piedestału.

Amerykanin przez długi czas okazywał mnóstwo szacunku irlandzkiemu zawadiace, ale w marcu tego roku, gdy ten ostatni na gali UFC 196 najpierw zmienił się w spanikowanego zapaśnika – który to termin wcześniej sam prześmiewczo wprowadził na salony, przekonując, że w takowych właśnie desperatów zmienia swoich rywali – a później odklepał antylopie w osobie Nate’a Diaza, Jones nie omieszkał wówczas przypomnieć całemu światu, kto zasiada na tronie. Przynajmniej tym sportowym.

Dziś natomiast Bones może ostatecznie usadzić rozszalałego w ostatnich dniach Irlandczyka. Musi tylko pokonać Ovince’a St. Preuxa i wyjść z pojedynku bez kontuzji. Taki scenariusz bowiem potwornie osłabi pozycję McGregora w jego wojnie z UFC, zmuszając Irlandczyka do mocnego ograniczenia swoich mocarstwowych zapędów.

Obecnie bowiem Dana White i dyrygujący nim z tylnego siedzenia Lorenzo Fertitta mają jeszcze wątpliwości. Nie wszystkie części układanki pasują. Istnieje element ryzyka i niepewności. Niby zdjęli Irlandczyka z rozpiski gali UFC 200, ale nikt, kto śledził konferencję prasową promującą galę z udziałem sternika organizacji, nie może mieć wątpliwości – White i spółka nie wykluczyli ostatecznie udziału McGregora w UFC 200. Ileż problemów sprawiło bezwłosemu Amerykaninowi pytanie o to, czy ostatecznie i bezpowrotnie drzwi McGregora do występu na UFC 200 są zamknięte. Ileż kluczył, opowiadał. W końcu, przyciśnięty, bąknął, że „tak, zamknięte”. Bo co innego miał powiedzieć?

Ale jeśli Bones rozmontuje dziś OSP szybko i bezboleśnie? Organizacji kamień spadnie z serca i będzie mogła przyjąć jeszcze ostrzejszą – zwłaszcza, że obecna wcale taką nie jest – postawę wobec rudowłosego. „Nie potrzebujemy cię”, „Zapomnij”. Starcie Jonesa z Danielem Cormierem zostanie walką wieczoru gali UFC 200 i problem organizacji z zachłannym Irlandczykiem sam się rozwiąże. Obaj – i Bones, i DC – zdążyli bowiem zapowiedzieć, że z wielką chęcią ponownie skrzyżują rękawice na jubileuszowej gali w lipcu.

McGregor zostanie zapędzony w kozi róg. Opcje ograniczone, argumenty osłabione, zdany na łaskę organizacji. Nie umrze z głodu, wiadomo. Ale nie o to mu przecież chodzi.

Czy Jones i Cormier wykręcą takie wyniki, jakie wykręciłby McGregor z Diazem? Nie. Ich pierwsza walka sprzedała 800 tys. subskrypcji PPV, druga sprzedałaby ponad milion – toż to UFC 200. Gala broni się samym numerem, a pewnikiem jest, że organizacja wpompuje w jej promocję masę srebrników. Bones i DC dołożą coś od siebie – a są w tym naprawdę dobrzy, bo ich konflikt – jak rzadko w sztucznym medialnym światku MMA – jest prawdziwy. Nie muszą udawać czy układać sobie błyskotliwych tekstów, by następnie podczas konferencji prasowych losowo wplatać je do swoich wypowiedzi przy wesołym rechocie fanów i podekscytowanych dziennikarzy.

Gwarantuję, że UFC nie będzie miało najmniejszego problemu z poświęceniem kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu milionów dolarów, jakie organizacja zarobiłaby, gdyby jednak to dublińczyk stanął naprzeciwko stocktończyka na UFC 200. Krótkowzroczni dziennikarze i zaślepieni fani nie potrafią bowiem wybiec odrobinę dalej, poza galę UFC 200, aby zrozumieć działania i decyzje Dany White’a i spółki. Kwintesencją tej ignorancji była wypowiedź Ariela Helwaniego, który z rozbrajającą szczerością spytał podczas konferencji prasowej szefa UFC:

– Nie rozumiem tylko tego, dlaczego skoro Conor chce walczyć, Nate chce walczyć, wszyscy chcą walki, dlaczego jej nie zrobić?

I bardzo podobnie myślą rzesze fanów. Przecież gala z McGregorem wykręci o wiele lepsze wyniki! Przecież swoimi tweetami wywołał większe poruszenie, niż wywołałyby te wszystkie konferencje prasowe razem wzięte! I tak dalej.

Generalnie z ogromnym niesmakiem wysłuchuję tyrad czołowych zagranicznych dziennikarzy, którzy stają murem za Conorem McGregorem, aktywnie prowadząc politykę przywrócenia go do walki z Natem Diazem na jubileuszowej gali. W większości to ci sami ludzie, którzy z dezaprobatą – w pełni uzasadnioną! – przyjęli wieść o zestawieniu rewanżu między oboma zawodnikami. Teraz ich optyka zupełnie się zmieniła. Helwani z promotora UFC przeszedł do obozu przeciwnego – i myślę, że robi to w pełni świadomie, udając tylko, że nie wie, o co tak naprawdę toczy się cała gra.

Otóż, sprawa jest prosta jak konstrukcja cepa. Organizacja chętnie poświęci pieniądze, które zarobiłaby na gali z McGregorem za cenę utrzymania władzy. Poświęci krótkoterminowy zarobek na rzecz długoterminowego. Utrzymania swoich zawodników w ryzach. Dana White nie chce precedensu, nie chce przyzwolić, aby w kwestiach promocji (i nie tylko, bo to byłby dopiero początek!) zawodnicy mieli do powiedzenia więcej niż dotychczas. Więcej niż UFC.

Conor McGregor miał dotychczas wielkie fory, co nie podobało się całej masie zawodników. Też tak chcieli. O ile na tych średniego sortu, którzy głośno jęczeli, UFC nie musiało zwracać najmniejszej uwagi, to są tutaj też znacznie poważniejsi gracze… z Jonem Jonesem na czele. Sądzicie, że Amerykanin ot tak, patrzył na harce McGregora w UFC? Z pełnym zrozumieniem i pokorą? Że nie chciałby wejść w jego buty?

UFC nie chce precedensu. Promocja gali to oczywiście ważny element, ale tylko zewnętrzne znamię konfliktu – w gruncie rzeczy chodzi bowiem o przekraczanie granicy.

Irlandczyk otrzymał rewanż z Diazem, który z perspektywy sportowej nie miał najmniejszego sensu. Dostał swoje 170 funtów, choć również nie miało to sensu. I teraz, po tym wszystkim, gdy po raz kolejny dostał, czego chciał, miałby dyktować UFC warunki w kwestii promocji gali i po prostu robić ją na swój sposób? Jeśli White i spółka pozwoliliby mu na to teraz – gdy jest po porażce, a jego pozycja jest nieco słabsza niż wcześniej – czego Irlandczyk zażądałby po ewentualnym – mało prawdopodobnym, ale, jak to się mówi, w MMA wszystko jest możliwe! – pokonaniu Diaza w rewanżu? Jego medialna – i nie tylko – siła byłaby nie do okiełznania. Sądzicie, że naprawdę wtedy zszedłby do 145 funtów, żeby bronić pasa? Ludzie.

Za nim poszliby inni. A przynajmniej spróbowaliby. Może nie wymusiliby od razu na UFC, aby wynajęło im ekskluzywny apartament pod Las Vegas, ale, kto wie, może przekonaliby organizację do podróży na gale prywatnymi odrzutowcami zamiast liniami Southwest? Puszka Pandory zostałaby otwarta.

Z perspektywy UFC teraz jest dobry moment, aby utemperować Irlandczyka, zwłaszcza że to on rozpętał wojnę. Nie jest jeszcze tak silny. Nie ma za sobą żadnej telewizji. Ma fanów na Twitterze i Facebooku. Nie zrozumcie mnie źle – Dana White i spółka bardzo uważnie śledzą reakcje fanów w mediach społecznościowych, ale nie tym razem. W sytuacji gdy 16-letnie struktury organizacji mogłyby zostać naruszone – a przynajmniej otwarłaby się do tego furtka z powodu irlandzkiego precedensu – zdanie fanów nie ma żadnego znaczenia. Całkiem słusznie zresztą.

Siła medialna amerykańskiego giganta jest niepodważalna. Jeśli będą chcieli, umorusają Irlandczyka w błocie i zmuszą, żeby dla nich tańczył albo po prostu wypierdalał. Tego ostatniego oczywiście nie chcą, bo nie są idiotami. Jednak medialny tour, jaki Dana White urządził sobie na drugi dzień po ogłoszeniu emerytury przez McGregora, pokazuje, kto rozdaje karty w tej potyczce. Nawet na konferencji prasowej, już po długim oświadczeniu Irlandczyka, White w niezbyt zawoalowany sposób dał do zrozumienia, że McGregor de facto zdecydował się nie walczyć. Ergo – stchórzył.

To decyzja podjęta przez Conora. Po prostu zdecydował nie walczyć na tej karcie. Jest, jak jest.

I coś w tym jest, co muszą przyznać nawet wyznawcy Irlandczyka. Pamiętacie zapewnienia wszystkich wokół Conora, jakoby miał prawdziwą obsesję na punkcie rewanżu z Diazem. Że to nowy cel jego życia, że o niczym innym nie myśli tylko zemście? Skoro rzeczywiście jest to tak ważne dla niego, dlaczego – przyjmując, że wiedział, iż nieobecność na konferencji oznacza usunięcie z UFC 200 – nie pojawił się w Las Vegas? Miał opcje – przyjeżdżasz i robisz promocję w Stanach Zjednoczonych albo nie walczysz. Wybrał to drugie.

Dlaczego tak postąpił? Kto go tam wie… Ale pospekulować przecież możemy!

Conor znalazł sposób, aby uciec przed walką z Diazem.

– stwierdził Rafael dos Anjos.

Czy zatem sprytnie wymigał się, by mieć więcej czasu na szlifowanie umiejętności przed ewentualnym rewanżem? Czy może naprawdę tak bardzo obrzydły mu medialne obowiązki? W końcu nie raz, nie dwa mówił wcześniej, że jest tym zmęczony? Ale… po jednej porażce? Zmiana o 180 stopni? Czy teraz jego retoryka – obnażona Diazową klęską – nadal wyglądałaby tak efektownie? Czy Diaz nie mógłby po prostu każdego argumentu zbić „You got your ass beat” i tylko uśmiechnąć się pod nosem?

Jego oświadczenie można odczytywać różnie, ale przebija z niego uznanie do umiejętności stocktończyka. Respekt. Oczywiście ubrany w brawurę i butę, co w przypadku McGregora jest jednak standardem. Powiedzmy sobie jednak szczerze – jeśli na trzy miesiące przed galą nie jesteś w stanie na kilka dni przylecieć do Stanów Zjednoczonych – w ultra komfortowych warunkach, rzecz jasna – bo boisz się, że twój trening na tym ucierpi, to jak bardzo pewny jesteś swoich umiejętności?

Irlandczyk kompletnie pogubił się też we wspomnianym oświadczeniu, a to przekonując, że to nie wywiady, media i promocja doprowadziły go do takiego życia, jakie ma (a co niby – umiejętności sportowe i nic poza tym?), a to opowiadając dyrdymały, że nikt mu za promocję nie płaci, podczas gdy składową kontraktu na walkę jest jej promocja.

Irytuje mnie szczególnie podejście, wedle którego UFC jest coś dłużne Irlandczykowi i powinno przyjąć jego warunki prowadzenia promocji. Bo „przecież pobił rekordy, bo przyniósł im masę pieniędzy, bo tyrał jak wół, promując poprzednie walki”. I tak dalej.

Czy jednak nie otrzymał za to godziwej zapłaty? Czy nie latał wszędzie prywatnymi liniami, podczas gdy reszta zawodniczego plebsu wysyłana była Southwestem? Czy nie wybrał sobie Chada Mendesa na rywala i czy specjalnie dla niego nie postawiono w tamtej walce na szali tymczasowego pasa mistrzowskiego? Czy nie podpisywał po każdym pojedynku nowego kontraktu, o czym wszyscy inni mogli pomarzyć? Czy nie zorganizowano mu promocji, jakiej nie otrzymał jeszcze nikt inny w historii UFC? Czy nie zarobił najwięcej? Czy nie poprowadził sam konferencji prasowej? Czy nie dano mu walki o pas mistrzowski kategorii lekkiej bez jednego choćby występu w tej dywizji? Czy nie wybrał sobie Diaza z Cabo na UFC 196? Czy nie żyje jak król w wynajętym przez UFC apartamencie, gdy przebywa w Las Vegas? Czy wszystkie branżowe media głównego nurtu nie zamilkły taktownie, gdy wyciekły nagrania telepiącego się McGregora podczas konferencji prasowej z RDA?

Nie zrozumcie mnie źle – Irlandczyk zasłużył na to specjalne traktowanie. Bo jest wyjątkowy. I dlatego je otrzymał. Rozumiem oczywiście McGregora, który chce więcej, chce jeszcze więcej swobody. Wiadomo, walczy o swoje, w miarę jedzenia rośnie apetyt. To naturalne. Ale Dana White i spółka mają szereg argumentów – z wymienionymi wyżej na czele – aby odeprzeć jego żądania. Nie są mu absolutnie nic winni. Spłacili swoje długi.

I tylko Diaza żal…

Powiązane artykuły

Back to top button