UFC

Łobuz i pyszałek

W dwóch walkach mistrzowskich gali UFC 199 dojdzie do rywalizacji zawodników, którzy nie pałają do siebie szczególną sympatią.

Czy rozpiska gali UFC 199 wgniata w fotel, powodując, że na każdą o niej myśl przyspiesza mi tętno? Nic z tych rzeczy. Pomimo tego karta walk debiutanckiej gali amerykańskiego giganta w Inglewood ma swoje smaczki, które powodują, że czekam na nią z niecierpliwością.

Ulubieniec Bisping, pyszałek Rockhold?

Uwagę zwraca, że Michael Bisping, który nigdy nie był szczególnym ulubieńcem fanów spoza Wysp Brytyjskich – co oczywiście nie znaczy, że nie chcieli go oglądać, życząc mu sromotnej klęski – w walce wieczoru o pas mistrzowski kategorii średniej przeciwko Luke’owi Rockholdowi jest zawodnikiem wzbudzającym większą sympatię. To najprawdopodobniej on będzie cieszył się przychylnością fanów i to jemu będą kibicować.

Dlaczego? Nie chodzi nawet o to, że od dawna mieszka w Kalifornii czy że jest zdecydowanym underdogiem tego pojedynku, a fani z takowymi lubią sympatyzować. Nie chodzi też nawet o to, że Ariel Helwani robił, co w jego mocy, by napompować Brytyjczyka, a i on sam nie zasypiał gruszek w popiele, raz po raz wygłaszając podniosłe przemowy o życiu, walce, ambicjach, marzeniach i tego typu tkliwych kwestiach poruszających serca fanów.

Otóż, największy udział w sympatii, jaką cieszy się teraz Bisping, ma jego rywal, mistrz kategorii średniej Luke Rockhold.

Amerykanin jest kapitalnym zawodnikiem i bardzo niewiele można zarzucić mu od strony sportowej, ale medialnie trudno wyobrazić sobie bardziej odpychającego jegomościa. Pewnością siebie czy nawet arogancją nie grzeszyła cała masa innych mistrzów, z Conorem McGregorem na czele – ale brawura Irlandczyka była też niezwykle barwna, nawet jeśli kreowana przez armię speców od marketingu. Rockhold tymczasem… Cóż, Pan Bóg dał mu wygląd greckiego boga, ale poskąpił mu zdolności krasomówczych i obycia z mediami. Kto wie, może przyjdzie na to pora, może z czasem się wyrobi, może przestanie w rwanych zdaniach podkreślać nieustannie swoją maestrię – choć, dostrajając się do jego stylu, powinienem napisać: zajebistość. Wszystko to być może. Przyglądając się i przysłuchując jego medialnym wygibom, stwierdzam jednak, że długa i wyboista przed nim droga.

Dobre tyle, że ostatnimi czasy raczył po kilku latach zapomnieć o Vitorze Belforcie – teraz bowiem prawi wyłącznie o tym, jaki sam jest wspaniały. A prawi z nonszalancją, znudzeniem i lekko skrzywioną miną człowieka przeświadczonego o swojej racji, ale nie potrafiącego przekonać do niej innych. Ot, w peany pochwalne pod swoim adresem wplecie czasami uwagi, że rodzina przeszkadza w karierze, a Bispingowi zamknie drugie oko.

Kilka miesięcy temu jakiś początkujący dziennikarz z BloodyElbow.com wybrał się do American Kickboxing Academy, by tam przeprowadzić kilka wywiadów. Widać, że w takiej roli była to dla chłopiny nowość. Ot, stres, dukane, szarpane pytania – i tak dalej. Daniel Cormier poświęcił mu jednak kilka dobrych minut, robiąc wszystko, aby wywiad wypadł jak najlepiej. Starał się. Nie potraktował go po macoszemu. A potem pojawił się ze swoją tradycyjnie lekko skrzywioną, a la Maciej Kawulski, miną jeden jedyny Luke Rockhold. Możecie się domyślać, jak wyglądał wywiad wielkiego pana z kmiotkiem, który raczył przeszkodzić w treningu.

Spójrzcie na to w ten sposób – Hrabia ma swoje za uszami, naprawdę wiele. Po pełnej brudnych zagrywek walce z Jorge Riverą pyskował do jego żony, rugał Alana Belchera za to, że ten nie kontynuował walki po tym, jak Brytyjczyk włożył mu palce w oko (o ironio…), kpił z problemów z posiadaniem dziecka trapionych Chaela Sonnena, pokazywał środkowe palce fanom podczas ważenia. Obrażał każdego i wszystkich, na lewo i prawo. Pomimo tego to Bisping cieszy się większą sympatią niż Rockhold. Coś nam to mówi o tym ostatnim, prawda?

Dwóch gadatliwych maluchów

Nic na to nie poradzę, ale oglądając ostatnią konferencję prasową i zażarte dyskusje pomiędzy Dominickiem Cruzem i Urijahem Faberem, którzy zetrą się w walce o pas mistrzowski kategorii koguciej, miałem bardzo mieszane uczucia. Oczywiście rozumiem, że obaj robią, co mogą, by zainteresować fanów swoim starciem – które zresztą jest samo w sobie ze sportowego punktu widzenia ciekawe – ale ten jazgot, te kłótnie o wszystko i o nic, gadanie dla samego gadania… To było naprawdę słabe widowisko.

Ani jeden, ani drugi nie jest wybitnym mówcą, a w ich szermierce – choć może raczej powinienem napisać: nieskładnej jatce? – słownej brak było jakiegokolwiek błysku. Żadnego polotu. Czegokolwiek, co utkwiłoby człowiekowi w pamięci, choćby na dziesięć minut. Ot, chwytałem jednym uchem, wypuszczałem drugim. Oni zresztą chyba też.

Cruz znacznie lepiej prezentuje się w studio, analizując walki, natomiast Faber… No cóż, Faber to Faber.

Inne smaczki

Czy rozpędzony serią ośmiu kolejnych zwycięstw Max Holloway dopisze dziewiąte, ubijając Ricardo Lamasa? Teoretycznie ten ostatni to już kaliber zawodnika, którego ubicie może torować Hawajczykowi drogę do pasa mistrzowskiego – w końcu Chad Mendes swego czasu dostał rewanż z Jose Aldo po ubiciu Nika Lentza. Problem jednak w tym, że przecież na jubileuszowym UFC 200 w rewanżowym starciu zmierzą się właśnie wspomniany Jose Aldo i świetnie prezentujący się w kategorii piórkowej Frankie Edgar i to właśnie zwycięzca tej batalii powalczy o złoto w następnej kolejności. To by oznaczało, że Błogosławionego – przy założeniu, że pokona Lamasa i uprze się, by kolejną walkę stoczyć o pas mistrzowski – nie zobaczymy już do końca roku.

No, chyba że Conor McGregor znów coś nawywija i jednak bronił swojego pasa w kategorii piórkowej już nie będzie – co w najmniejszym stopniu by mnie nie zdziwiło.

Z miłą chęcią obejrzę też batalię kowadłorękich Hectora Lombarda i Dana Hendersona. Kubańczyka od dawna uważam za zawodnika wybitnego w półdystansie – całe życie musiał walczyć z większymi rywalami, mającymi zdecydowaną przewagę warunków fizycznych, co pozwoliło mu wypracować rewelacyjne bloki, uniki, zbicia i kontry. Pojedynek zapowiada się co prawda bardzo jednostronnie – ale soczyście.

Ciekawi mnie też, jak z gadulstwem Bobby’ego Greena – kolejnego, po Rockholdzie, medialnego antymistrza, który jednak jest ciężko doświadczony przez życie, co może w pewnym stopniu go tłumaczyć – poradzi sobie Dustin Poirier. Jak wiemy, Diament miewał problemy z próbującymi wejść mu do głowy rywalami, z Conorem McGregorem na czele, ale czy Green to ten sam poziom emocjonalnej presji?

W pojedynkach Briana Ortegi – jednego z niewielu zawodników, który na klatę przyjął wpadkę dopingową, niczego się nie wypierając i po prostu przepraszając i obiecując poprawę – zawsze można spodziewać się parterowej maestrii i z pewnością nie inaczej będzie tym razem – wydaje się bowiem, że Clay Guida spróbuje położyć go na plecach i tam skontrolować.

Wreszcie w starciu dwóch perspektywicznych zawodników – Toma Breese i niedoszłego rywala Tomasza Drwala, czyli Seana Stricklanda – wyłoniony zostanie zawodnik, który najprawdopodobniej przedrze się do czołowej piętnastki dywizji półśredniej. Nie ukrywam, że kupuję hype na kolosalnego Brytyjczyka, nawet pomimo jego rozczarowującego występu przeciwko Keicie Nakamurze. Jego wyrachowana, ale precyzyjna i skuteczna gra stójkowa, kreatywny i agresywny parter oraz doskonałe warunki fizyczne zwiastują mu bardzo ciekawą przyszłość.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button