UFC

„Przerwij to! Gość ma rodzinę!” – czyli siedem wniosków po UFC 215

Jak zapamiętamy galę UFC 215 w Edmonton? Jakie były jej plusy i minusy? Oto siedem najważniejszych wniosków po UFC 215!

Gala UFC 215 w Edmonton stanowiła pewnego rodzaju symboliczne zwieńczenie waśni mistrza kategorii muszej Demetriousa Johnsona z szefującym UFC Daną Whitem – zakończone zgarnięciem całej puli przez tego ostatniego. Wszystko oczywiście za sprawą wycofania się z walki wieczoru Ray’a Borga – tego samego, do pojedynku z którym garnął się Mighty Mouse, jednocześnie rękami i nogami broniąc się przed starciem z TJ-em Dillashawem, co uzasadniał między innymi niepewnością co do… zrobienia wagi przez Dillashawa. Takie mecyje!

Ostatecznie łysogłowy frontman amerykańskiego giganta nawet się do Edmonton nie pofatygował.

Kończąc ten przydługawy wstęp na temat walki, która ostatecznie się nie odbyła – a która prawdopodobnie zostanie przełożona na UFC 216 – pozwólcie, że przejdę do podsumowania tego, co jednak się wydarzyło – a działo się niemało. Oto siedem najważniejszych wniosków z UFC 215.

Henry Cejudo w wersji 2.0

Niby nikt przy zdrowych zmysłach nie dawał Wilsonowi Reisowi większych szans w konfrontacji z Henrym Cejudo, ale forma, jaką zaprezentował Amerykanin, musiała wzbudzić zachwyty – i wzbudziła. Nie tyle może sama forma, ale zmiany, jakich dokonał na przestrzeni dziewięciu miesięcy, które to upłynęły od czasu jego poprzedniej walki – czyli skradzionego mu przez punktowych zwycięstwa z Josephem Benavidezem.

W starciu z Reisem Cejudo kompletnie zmienił swój styl szermierki na pięści i kopnięcia. Odrobinę w tym elemencie przypominał niejakiego Chico Camusa, który swego czasu z walki z Chrisem Holdsworthem na walkę z Bradem Pickettem całkowicie przemeblował swoją oktagonową grę, wzbogacając ją o ogromną mobilność i kontry z bocznych kątów.

Cejudo z kolej wcześniej całą stójkową grę opierał na krótkich dynamicznych szarżach, próbując przedrzeć się do półdystansu, by tam rozpuścić ręce w kombinacjach kończonych często jakimś kopnięciem. Notował nawet w tym obszarze pewne sukcesy z uwagi na swoją dynamikę i całkiem szybkie ręce, ale tego rodzaju ataki w jego wykonaniu bywały mechaniczne, wyuczone i kompletnie niedostosowane do oktagonowych realiów. „Umiem dwie długie kombinacje, więc będę je stosował naprzemiennie bez względu na to, z kim walczę, co się dzieje i która jest runda” – zdawał się rozumować Cejudo.

Natomiast w konfrontacji z Reisem zmienił ustawienie na bardzo szerokie, lekko karateckie, przypominające odrobinę Stephena Thompsona czy Conora McGregora – ale tego z walki z Jose Aldo. Bardzo dobrze kontrolował dystans i poczynania rywala swoją lewicą, przygotowując nią najrozmaitsze ataki. Mechanicznie, długie kombinacje odeszły w niepamięć, a zamiast nich pojawiły się pojedyncze, precyzyjne uderzenia i krótkie combosy. Co jednak najważniejsze, miały one charakter reaktywny – tj. były w pełni dostosowane do tego, co wyczyniał w oktagonie Brazylijczyk. Świetna praca na nogach, soczyste długie krosy, haki na schaby w półdystansie, szeroki wachlarz kopnięć, kontrujące kolana, a do tego oczywiście kapitalne zapasy – wszystko zagrało idealnie.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/906722694602911745

Po walce Cejudo wyjaśnił, że przedefiniowany styl zawdzięcza w dużej mierze treningom z braćmi Freire, z których miał wyciągnąć sporo karateckich lekcji. Może to odrobinę zaskakiwać, bo ani Patricio, ani Patricky nie gustują szczególnie w takim podejściu do klatkowych bojów, ale… zostawmy to.

Za dwie, może trzy walki, gdy zajmujący się zawodowo MMA od ledwie czterech lat Cejudo nabierze większego doświadczenie i wzbogaci swoją grę o kolejne elementy – a potwierdził, że nadal posiada duży potencjał do zagospodarowania! – może ponownie stanąć do walki z Demetriousem Johnsonem. Faworytem nie będzie, ale…

Rafael dos Anjos wraca do gry

Mój Boże. Kto by pomyślał, że po dramatycznie słabym 2016 roku – przepadła mu kasowa walka z Conorem McGregorem, stracił pas mistrzowski 155 funtów na rzecz Eddiego Alvareza, a na koniec roku został porozbijany przez Tony’ego Fergusona, będąc też zmuszonym do opuszczenia swojego matecznika w Kings MMA i zmiany kategorii wagowej – Rafael dos Anjos znajdzie się w okolicach walki o pas kategorii półśredniej? A jednak!

Jeśli weźmiemy pod uwagę, że po ledwie jednym zwycięstwie w 170 funtach – tym debiutanckim przeciwko Tarekowi Saffiedine’owi – dos Anjos szykowany był jako możliwa opcja rezerwowa na wypadek, gdyby Demian Maia nie przyjął walki z Tyronem Woodley’em, to po tak efektownej wiktorii z Neilem Magnym z całą pewnością znajdzie się w czubie wyścigu o titleshota, od którego dzieli go teraz prawdopodobnie jedno dobre zwycięstwo.

Pomimo tego, że Brazylijczyk zaprezentował się kapitalnie – jego praca z góry była wręcz majestatyczna, co nawiasem mówiąc mimowolnie przywołuje u mnie wspomnienia z jego walki z Khabibem Nurmagomedovem (poziomy…) – nadal jednak mam pewne wątpliwości co do jego szans na podbój 170 funtów.

Powód? Oczywiście – gabaryty RDA. Eksperci więksi i mniejsi lubią co prawda powtarzać, że liczą się umiejętności a nie warunki fizyczne, ale na pewnym – najwyższym – poziomie każdy detal ma znaczenie. Czy dos Anjos będzie potrafił przedrzeć się przez zasięg Stephena Thompsona? Czy będzie w stanie przewrócić Tyrona Woodley’a? Czy starczy mu mocy na Robbiego Lawlera? Tego nie wiem – ale cieszy mnie, gdy skreślany przez wielu zawodnik wraca jednak do gry, a tak właśnie stało się w przypadku Rafaela dos Anjosa.

Smutna historia twardziel Gilberta Melendeza

Nie będę czarował – w ani jednej sekundzie walki Gilberta Melendeza z Jeremym Stephensem nie miałem wątpliwości, że ten pierwszy przetrwa do końcowej syreny – o ile bezsensownie nie uniemożliwi mu tego głupkowaty sędzia, który przy każdym padzie na plecy El Nino wskakiwał, chuj wie po co, między obu zawodników, gestykulując jak paralityk.

Tak czy inaczej, pamiętam dobrze bój Amerykanina z Edsonem Barbozą i lowkingi, które wówczas zdzierżył, zachowując przy tym kamienną twarz. I tym razem nie mogło być inaczej – i nie było, choć El Nino kilka razy znalazł się w gargantuicznych tarapatach, a w przerwie między drugą i trzecią rundą powiedział nawet narożnikowi: „Chyba jestem skończony”. Gilbert to jednak jeden z naprawdę nielicznych zawodników obdarzonych swego rodzaju rzadko spotykaną sportową dumą, który nie ma w sobie ani krzty rezygnacji. Urwiesz mu nogę, będzie człapał za tobą na tej drugiej. Złamanie takiego stocktońskiego charakteru jest piekielnie trudne, by nie rzec – niemożliwe.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/906705182993604608

Obserwowanie upadku byłego mistrza kategorii lekkiej Strikeforce i pretendenta do pasa UFC nie było jednak niczym przyjemnym. Wiadomo, taki sport, ale nikt chyba nie lubi oglądać na dnie dumnych zawodników, którzy na przestrzeni lat ugruntowali swoją renomę, a teraz są wręcz dewastowani, upokarzani. Smutne.

Tym bardziej, że Melendez prawdopodobnie nic już nie w UFC zwojuje. Przypominam bowiem, że po walce z Barbozą przyznał, że lowkingi Brazylijczyka uszkodziły mu nie mięśnie, ale nerwy w nodze, co będzie ciągnęło się za nim do końca życia. Tyle dobrze, że Stephens celował nie w udo, a na wysokości łydki… Tym niemniej, z kimkolwiek nie stanie teraz do walki Melendez, o ile nie zawiesi rękawic na kołku, niskie kopnięcia – od lat najbardziej skuteczna broń na zawodników ze Stockton, Lodi i okolic – z całą pewnością będę fruwały na lewo i prawo. A skoro o nich mowa…

Lowkingi na wysokości łydki

Pamiętacie, kto był pierwszym znanym zawodnikiem w UFC, który wprowadził na salony lowkingi uderzane na wysokości łydki? Otóż, był nim eks-mistrz kategorii lekkiej Benson Henderson. Do dzisiaj pamiętam, z jakim zdziwieniem opowiadał wówczas o tej technice komentator Joe Rogan, podkreślając jej unikatowość.

A dzisiaj? Dzisiaj tego rodzaju lowkingi stały się jednym z głównych narzędzi oktagonowych mordów. Każda niemal gala UFC obfituje w niskie kopnięcia poniżej kolana. To jednak nie wszystko, bo dzisiaj zawodnicy nie rzucają ich już w stylu Bensona Hendersona, który stosował je w charakterze broni zaczepnej, często też starając się wycinać nimi rywali, w więc uderzając tuż nad kostką. Nie. Teraz celem jest zadanie rywalowi jak największych obrażeń, a już dwa-trzy tego rodzaju kopnięcia mogą drastycznie zmienić przebieg walki.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/906708446300569601

Oczywiście, atakowanie nogi na wysokości łydki oznaca podwyższone ryzyko trafienia w piszczel rywala, ale ryzykantów nie brakuje. A trend jasno wskazuje na to, że będzie ich coraz więcej, zwłaszcza po takich walkach jak ta Stephensa z Melendezem, w których rzeczone lowkingi okazały się decydujące. Nie zapominajmy zresztą, że właśnie tego rodzaju kopnięcie Rafaela dos Anjosa ścięło też z nóg Neila Magny’ego, co okazało się początkiem końca Amerykanina.

„Przerwij to! Gość ma rodzinę!”, czyli morderstwo na Gavinie Tuckerze

Miałem spore oczekiwania względem Gavina Tuckera. W swoim debiutanckim boju zaprezentował się kapitalnie na tle Sama Sicili, czarując nieprawdopodobną pracą na nogach i spektakularnymi kontrami. W tym obszarze przypominał odrobinę samego Dominicka Cruza czy może nawet bardziej TJ-a Dillashawa. Wyróżniał się też swoją postawą poza oktagonem – naładowany emocjami, pewny siebie, buńczuczny. Miał fundamenty, na których można było zbudować coś bardzo ciekawego. Jakąś gwiazdę – choćby tylko i na rynek kanadyjski.

To już jednak historia, bo w starciu z Rickiem Glennem chyba nadmiernie uwierzył w siebie i zamiast tańczyć na nogach, kąsając rywala szybkimi ciosami – jak czynił to w poprzednich występach – wdawał się w pozbawione sensu wymiany bokserskie z rywalem wyraźnie przewyższającym go pod względem warunków fizycznych.

Ostatecznie jednak bohaterem tego pojedynku nie został ani Glenn, ani Tucker, ale sędzia-socjopata, który nie przerwał walki w trzeciej rundzie pomimo terroru, jaki metodycznie uderzający Amerykanin fundował bezradnemu, wyczerpanemu i okrutnie porozbijanemu już Kanadyjczykowi.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/906682556778778624

Dość powiedzieć, że jeden z sędziów wypunktował tę rundę, całkiem słusznie zresztą, w stosunku 10-7, a w pewnej chwili kibice zgromadzeni na hali zaczęli nawet pokrzykiwać: „Przerwij to! Ten gość ma rodzinę!”.

Trzy walki kobiet – o co najmniej dwie za dużo

Nie byłem, nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie będę fanem kobiecego MMA – z wielu powodów. Taki już ze mnie ciemnogrodzianin. Nic więc dziwnego, że z dużą podejrzliwością i nieufnością podchodziłem do karty walk nafaszerowanej aż trzema (a co będzie, gdy wprowadzą parytety?) pojedynkami okładających się po twarzach przedstawicielek płci pięknej.

I nie pomyliłem się.

Jedna po złamaniu ręki drugiej z rozbrajającą szczerością przyznała po walce, że ma nadzieję, że w istocie ręka przegranej jest połamana. Druga odklepała trójkąt rękami zapięty gorzej chyba niż ten, jaki swego czasu Bryan Barberena zaaplikował Sage’owi Northcuttowi.

I wreszcie bohaterki walki wieczoru…

Puryści będą doszukiwać się geniuszu taktyczno-technicznego w występach obu dam – tzn. jednej damy, bo druga, ta brazylijska, na takie określenie, jako reprezentantka ponowoczesności, najprawdopodobniej by się obraziła – ale nie doszukujmy się tu drugiego dna. Walka była ze wszech miar marna. Shevchenko próbowała 2-3 kontr, Nunes – 2-3 ataków. Aktywność obu i skłonność do podejmowania ryzyka? Pożałowania godna.

Tyson Pedro ma potencjał

Ilir Latifi był moim faworytem w walce z Tysonem Pedro – wbrew opinii bukmacherów. W najmniejszym stopniu nie zdziwiło mnie zatem jego zwycięstwo, do którego drogę utorował sobie zapasami. Australijczyk nie mierzył się nigdy wcześniej z nikim mocnym, brakowało mu doświadczenia, a otaczający go hype nie miał żadnych podstaw.

Nie miał – ale teraz już ma. A przynajmniej w większym stopniu niż dotychczas.

Nie spodziewałem się bowiem, że Pedro będzie prezentował się tak dobrze w wymianach stójkowych, które miały być jego piętą achillesową. Owszem, zainkasował od Latifiego kilka ciosów w szybkich kombinacjach, a i jego defensywa przy wyprowadzaniu kopnięć leżała i kwiczała, ale… Bardzo przypadła mi do gustu jego kontrola dystansu, wykorzystanie swojego zasięgu, hipnotyzująca rywala lewa ręka, którą przygotowywał sobie różnorodne ataki, mnóstwo kiwek, niekonwencjonalne kopnięcia i przede wszystkim – dojrzałość, cierpliwość i opanowanie. Przyznam, że po niektórych akcjach Australijczyka jak żywo stawał mi przed oczami… Jon Jones.

https://twitter.com/Jonnyboy_6969/status/906713186061180929

Nie wiem, jak daleko może zajść Pedro, bo szczególnie braki zapaśnicze i kondycyjne stanowić mogą problem – ale biorąc pod uwagę, że ma dopiero 24 lata, pokazał nie lada przebłyski w starciu z Latifim, a od niedawna trenuje w Albuquerque, jego przyszłość rysuje się ciekawie.

*****

UFC 215 – wyniki i relacja na żywo

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button