FENKSWPolskie MMA

KSW i FEN w awangardzie postępu

Postęp prowadzi do nieubłaganej konfrontacji – co potwierdza zaostrzająca się rywalizacja przybranych w nowe, awangardowe szaty KSW oraz FEN.

Zakotłowało się nad Wisłą, co nieuchronnym jest znakiem, że sezon wakacyjny, którego jedyną rozrywką – ale jakąż! – była kołobrzeska gala FEN 8, którą, nawiasem mówiąc, w kwestii wyników oglądalności za sprawą misternej roboty researcherów mniejszych i większych na zawsze już porównywać będziemy do Festiwalu Jakiegoś Disco i Harry’ego Pottera; otóż, sezon ten lichy w wydarzenia godne języka strzępienia dobiegł wreszcie końca!

Wszystko rozpoczęło się od ewangelii o Mamedzie Khalidovie i Michale Materli, która nabrała szalonego zwrotu akcji, niemożliwego do przewidzenia dla najtęższych umysłów polskiej sceny MMA. Po tym bowiem, jak trenujący w olsztyńsko-groźnieńskim berkutowym Arrachionie – a mariaż ten, powtórzę bez cienia sarkazmu, z pewnością przyczyni się do rozwoju olsztynian trenujących z młodymi dzikami ze Wschodu – niekoronowany czempion KSW, Mamed Khalidov, przed kilkoma miesiącami wyraził gotowość do stoczenia pojedynku z Michałem Materlą, przed którym obaj bronili się od wielu lat rękami i nogami, nie chcąc za nic w świecie podkopać wartości najwyższej w relacjach międzyludzkich – a zatem swojej przyjaźni; otóż, gdy tenże Khalidov złamał pakt o nieagresji po tym, gdy na KSW 31 jednowymiarowy Tomasz Drwal przegrał z Cipkiem, któż mógł się spodziewać, że i szczeciński Berserker zrobi to samo? Jakże tak? Wszystkim wydawało się, że Mamedowe „Nie ma rady, bić się trzeba” Materla skwituje: „A gdzie tam, my bracia”.

W takich okolicznościach przyrody trudno się zatem dziwić, że gdy Wirtualna Polska obwieściła, że Materla jednak też na tak (a to ci draka!), pomroczność jasna zalała dziennikarzy branżowych, którzy jeden przez drugiego głosić jęli słowo objawione, że szczecińsko-olsztyńska konfrontacja już pewna, gdzieś tam między wierszami przebąkując jedynie, jakby z niechcianego obowiązku, że do ustalenia pozostały jeszcze tylko jakieś kwestie finansowe. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – odsłony w końcu same się nie zrobią!

Na nic zdały się pomrukiwania Macieja Kawulskiego – mającego sobie za nic, podobnie jak niżej podpisany, poprawną polszczyznę w kwestii nazwiska najlepszego polskiego Czeczena w MMA – który jął studzić zapędy gryzipiórków, tłumacząc na Twitterze, że to promotorzy decydują o tym, czy walka jest potwierdzona – a nie zawodnicy. Daremne jednak jego trudy – słowo stało się ciałem, a w oczach co bardziej niedzielnych polskich fanów MMA, którzy poprzestają na czytaniu nagłówków, starcie Michała Materli z Mamedem Khalidovem na krakowskiej gali KSW stało się nie dość, że faktem, to jeszcze dokonanym.

Jak zapewnił niedawno Khalidov, jego portfelowi nie robi najmniejszej różnicy, czy w kolejnej walce stanie naprzeciwko Michała Materli, czy też kogokolwiek innego. Z kolei menadżer zawodnika Berserkerów postawił sprawę jasno, wyjaśniając, że mistrz nie tylko chciałby, aby starcie odbyło się na dystansie pięciu rund – dobrze, nawiasem mówiąc, rozczytując eksplozywny, szarpany i pochłaniający sporo energii styl Czeczena – ale też nadal zapowiadając targi z organizatorami w sprawie wynagrodzenia (co na to Urząd Miejski?). Oddać trzeba jednak obu zawodnikom, że nie tylko swoimi doskonałymi występami, ale też – a może przede wszystkim – konsekwentną postawą w ostatnich latach wykluczającą jakąkolwiek choćby dyskusję o ewentualnej konfrontacji, wyrobili sobie doskonałe pozycje do negocjacji, odrobinę tylko osłabione presją ze strony fanów i włodarzy KSW.

Zostawmy jednak temat polskiej walki dziesięciolecia (piętnastolecia?), bo nie tylko ona rozpalała ostatnio wyposzczone umysły polskich pasjonatów MMA. Zaostrzyła się bowiem rywalizacja na froncie medialno-sportowo-rozrywkowym. I to jak!

Współwłaściciel KSW, Maciej Kawulski, od tygodnia trąbił o historycznych zmianach we współzarządzanej przez siebie organizacji, które to światło dzienne miały ujrzeć w partnerskim dla KSW polsatowskim programie Puncher. Zanim jednak współwłaściciel i dwójka pracowników KSW – a wśród nich byli i obecni niezależni, a jakże, dziennikarze – ogłosili te rewolucyjne zmiany oczekującemu w niecierpliwości ludowi, inny współwłaściciel, tym razem Fight Exclusive Night, Paweł Jóźwiak, pokrzyżował te misterne plany, kilka godzin wcześniej stosując uderzenie wyprzedzające i ujawniając, że jego organizacja wprowadza na salony łokcie, oktagon, badania antydopingowe i nawet (raz jeszcze!) 5-rundowe walki mistrzowskie! Jakże postawiona pod ścianą Konfrontacja mogła to przebić?

Gdy już wydawało się, że FEN, który – jak donoszą uprzejmi i, oczywiście, niezależni – swoje powodzenie w Polsacie zawdzięcza tajemniczym koneksjom rodzinnym, rozmontował gigantów z KSW, nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Co stare lisy, to stary lisy! Ot, co! Z głębokich odwodów morderczy kontratak pod sztandarem KSW wyprowadził bowiem słynący z krwawych potyczek w klatkach i ringach wszelakich Marcin Wrzosek, oskarżając FEN o zaległości w wypłacie. Cały marketingowo-pijarowy plan FEN wziął łeb, a prawdziwa armia fanów w liczbie wahającej się między 5 a 15 stanęła w obronie zawodnika, złorzecząc Jóźwiakowi. Cała sprawa ma swój dalszy, zagmatwany ciąg, ale w tym miejscu zostawiam ją (niezależnym) dziennikarzom śledczym, którzy z pewnością prędzej czy później powiedzą nam, co o tym myśleć.

Tymczasem Konfrontacja Sztuk Walki – wsparta ogniowo przez zawodników zmobilizowanych do podkręcenia napięcia przed emisją Punchera na swoich portalach społecznościowych – znalazła się w awangardzie postępu, kwiecistym językiem Macieja Kawulskiego przekazując, że na ichniejszych galach w końcu – po latach terroru ze strony taktownie przemilczanego Mariana Kmity utrzymującego duet włodarzy KSW w safundalczej zależności – dozwolone będą łokcie. Tym samym KSW dokonuje historycznej rewolucji na polskim rynku, będąc uprzedzoną tylko przez m.in. Fighters Arenę Łódź (dozwolone łokcie od 2012 roku), Profesjonalną Ligę MMA (końcówka 2013 roku), PROMMAC (marzec 2014) czy XCage (styczeń 2015).

Nadal jednak stajnia zawodnicza KSW stoi na poziomie obory, o czym w Puncherze niespodziewanie przekonywał w przypływie szczerości Maciej Kawulski. W czasach, gdy Joanna Jędrzejczyk jest mistrzynią UFC, pasy mistrzowskie wkrótce mogą wywalczyć Marcin Held i Rafał Haratyk, w Rosji karty rozdaje Marcin Tybura, kilku innych Polaków walczy w oktagonie giganta z Las Vegas, wielu zawodników KSW klasyfikowanych jest na wysokich miejscach w europejskich (czasami – światowych) rankingach, a chlebem powszednim dla szanujących się nadwiślańskich fighterów są wyjazdy zagraniczne w celu szlifowania umiejętności, otóż, w takich oto realiach Maciej Kawulski postanawia wykrzywić pejzaż polskiej rzeczywistości MMA, strzelając swoim zawodnikom prosto w pysk i przekonując publicznie, że na pięć rund to się nie nadają.

Nie sposób jednak odmówić biznesmenowi racji, przynajmniej w pewnych aspektach – Bensonów Hendersonów i Cainów Velasquezów (na poziomie morza!) chyba jeszcze u nas nie zidentyfikowano (inna rzecz – jakże to zrobić, skoro zawsze trzy rundy? Ale dajmy spokój…), więc ma rację współwłaściciel KSW, że piąta runda takiego hipotetycznego pojedynku folwarczno-odpustowemu tłumowi nadal dominującemu na galach KSW mogłaby nie przypaść do gustu. A klient, zwłaszcza nie mający wygórowanych wymagań – nasz pan!

Tercet z KSW musiał też stawić czoła innemu wyzwaniu – rozbrykany Mateusz Borek sterroryzował ich bowiem pytaniami o to, co dalej z Michailem Tsarevem, który na londyńskiej gali KSW 32 miał w walce o pas mistrzowski skrzyżować rękawice z Borysem Mańkowskim. A pretekst do terroru był, jak znalazł, bo Rosjanin przed występem w Londynie wziął i przegrał z Jesse Taylorem! A trzeba Wam wiedzieć, że aktualna mądrość etapu w KSW jest mądrzejsza od poprzedniej – wedle przedawnionej znaczenie miały tylko występy zawodników na galach KSW, więc jeden z drugim mogli przegrywać za granicą, nie tracąc swojego mniej lub bardziej mocarstwowego statusu w polskiej organizacji. Przyjeżdżał więc taki fajter po porażkach i bił się o pasy mistrzowskie – bo kto mu zabroni?

Teraz czasy nadeszły jednak nowe. Lepsze. Naprawdę lepsze. Włodarze KSW zorientowali się, że nie działają w próżni, a epizodyczni na ich galach zawodnicy toczą też inne walki – i jeśli przegrywają, to coraz bardziej świadomy tłum, zwłaszcza ten 20-osobowy internetowy, nie przepuści! Wytknie, zruga. W takich okolicznościach Wojsław Rysiewski, niepewnie spoglądając na szefa w trakcie emisji Punchera, wypalił, bardzo skądinąd sensownie, że KSW byłoby zainteresowane zwerbowaniem pogromy Tsareva – Jesse Taylora, który kiedyś bił się już w białym ringu, przegrywając z Mamedem Khalidovem.

Nie ulega wątpliwości, że Amerykanin – pomimo tego, że już od dawna w swojej najlepszej formie nie jest – ubijając Tsareva, stał się ciekawym kandydatem do starcia o pas mistrzowski kategorii półśredniej z Borysem Mańkowskim. Zostawiając w pokonanym polu Rosjanina, wyrobił sobie też dobrą pozycję do negocjacji z KSW, ale kto wie, czy odegra to jakąkolwiek rolę – o tym bowiem, że Amerykanin groszem nie śmierdzi, wiedzą wszyscy uważnie śledzący jego profil na Twitterze, a do takich z pewnością zaliczają się też specjaliści z KSW.

Taktownie przemilczano za to porażkę innego anonsowanego na galę KSW w Londynie zawodnika, Andre Winnera, który uległ w Rosji Akopowi Stepanyanowi. Za to zgodnie z naczelną zasadą marketingu, tu i ówdzie zwanego – propagandą, pod niebiosa wychwalono zwycięstwo awizowanego na londyńskie wydarzenie Oliego Thompsona, który po spektakularnym boju toczonym na klasycznym dystansie dwóch rund pokonał decyzją sędziowską ważącego 150 kilogramów Chrisa Barnetta.

A to dopiero początek. Wszystko, co najlepsze, nadal przed nami, bo KSW i FEN to nie jedyni uczestnicy wojny o przychylność i portfele polskich fanów MMA.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button