Biznes MMA UFCUFC

Nierówna walka 27-letniego milionera z 50-letnim miliarderem

Conor McGregor zdecydowanie przecenił swoje możliwości w starciu z amerykańskim gigantem.

A więc stało się. Dana White nie blefował i największej obecnie gwiazdy organizacji, Conora McGregora, nie zobaczymy na gali UFC 200. Wyznawcy do tej pory szlochają, nienawistnicy do tej pory świętują, inni się zadumali, a jeszcze inni mają to w głębokim poważaniu, zniechęceni wielodniową telenowelą.

Do tej pierwszej grupy, szlochającej, zalicza się prawdopodobnie niejaki Darren Rovell – dziennikarz ESPN jakoby specjalizujący się w sprawach finansowych. Kilka dni temu wziął bowiem kalkulator, pozbierał dane, pododawał, przemnożył, zamieszał i spłodził tekst, na który wyznawcy McGregora, razem z jego trenerem, Johnem Kavanaghem, powoływali się raz za razem, przekonując, jak wiele UFC straci, usuwając Irlandczyka z rozpiski UFC 200. Temuż Rovellowi wyszło bowiem, że nieobecność irlandzkiego zawadiaki na jubileuszowej gali w lipcu kosztować będzie Danę White’a i spółkę, bagatela, 45 milionów dolarów! A to wszystko przy konserwatywnym podejściu!

Takie cuda.

Zapomniał tylko o dwóch drobnostkach – a mianowicie o tym, że UFC nie otrzymuje 100% ze sprzedaży PPV, a jedynie około 50% (cena jednej subskrypcji to średnio około $60), resztę oddając nadawcom, co z automatu oznacza zmniejszenie całej „straty” o kilkanaście milionów dolarów. Umknęło mu też, że Irlandczyk jest najdroższym zawodnikiem w organizacji, co też stanowi nie lada koszt – za ostatnią walkę zainkasował około 10 milionów zielonych, na co złożyło się 1 milion podstawy oraz procent ze sprzedaży PPV.

Szlochający wyznawcy generalnie cechują się tym, że ich horyzont czasowo-finansowy w temacie udziału – bądź jego braku – Conora McGregora w UFC 200, ogranicza się tylko i wyłącznie do tegoż wydarzenia. Co potem? Dłuższy horyzont? A kogo to obchodzi! Ważne, że na jubileuszowej gali organizacja straci kilkanaście milionów dolarów, co stanowi dla nich argument rozstrzygający, który przemawia za umieszczeniem Irlandczyka w rozpisce.

Otóż – wierutna bzdura.

Owszem, gdyby Notorious pojawił się w klatce 9 lipca w Las Vegas, Dana White i spółka zarobiliby te kilkanaście milionów więcej, to nie ulega wątpliwości. I tak jednak gala UFC 200 zapowiada się na finansowy sukces. Już teraz – ledwie jeden dzień po udostępnieniu biletów VIPom! – White donosi, że ich sprzedaż opiewa na około 7 milionów dolarów. Pierwsza walka Jona Jonesa z Danielem Cormierem sprzedała 800 tys. PPV – w lipcowym rewanżu milion jest jak najbardziej realną liczbą.

Poza tym – a może przede wszystkim? – Dana White i dyrygujący nim z tylnego siedzenia Lorenzo Fertitta udowodnili, że, cytując Colina Cowherda – 27-letni nieopierzony milioner nie powinien zadzierać z 50-letnim miliarderem z najbogatszej rodziny w całej Newadzie. Jeśli bowiem przyjmiemy za prawdziwą tezę, jakoby w całym zamieszaniu tak naprawdę chodziło o wpływy i pieniądze, a medialna kłótnia o promocję była jedynie zewnętrznym objawem znacznie głębszego konfliktu, to rezultat jest jeden – Irlandczyk został upokorzony i umorusany w błocie. Jakże inaczej określić bowiem sytuację, w której największa gwiazda organizacji zostaje zdjęta z rozpiski największej gali w historii?

UFC osiągnęło swój główny cel, dając w ten sposób jasny sygnał innym wielkim gwiazdom z ambicjami – z Rondą Rousey i Jonem Jonesem na czele – że to nie oni mają decydujący głos. „Nie próbujcie iść drogą Conora McGregora” – oto przesłanie, jakie Dana White i spółka wysłali innym zawodnikom z rozbuchanym ego i zbyt wielkimi apetytami.

Jednocześnie sam Irlandczyk wystawił się na śmieszność, dwukrotnie łżąc, być może w akcie desperacji, że a to przeszedł na emeryturę, a to jednak wystąpi na UFC 200. Również jego pełne sprzeczności oświadczenie nie stawia go w najlepszym świetle – można w nim dostrzec nie tylko chęć powrotu do korzeni, esencji sportu, zmęczenia medialnymi głupotami, poświęcenia się przygotowaniom – ale też obawę. Ogromną obawę przed rewanżowym starciem z Natem Diazem. Jakże bowiem inaczej odczytać absolutną niechęć Irlandczyka do poświęcenia niespełna tygodnia przygotowań do walki ze stocktończykiem na rzecz promocji w Stanach Zjednoczonych? Na trzy miesiące przed galą? Żartujecie? Przy jednoczesnej pełnej gotowości UFC do uchylenia mu nieba po przylocie do Stanów Zjednoczonych, aby czuł się jak najbardziej komfortowo?

Decyzja o wycofaniu Irlandczyka z UFC 200 jest też bardzo słuszna z powodów marketingowo-finansowych. Otóż, jak sądzicie, jaki wynik wykręci Irlandczyk, gdy powróci na gali UFC 201, 202 czy 203? Nikt nie powinien mieć wątpliwości – doskonały! Bez względu na to, kto stanie naprzeciwko niego. Dla amerykańskiego giganta nie jest problemem, że gala UFC 200 sprzeda 1 milion PPV zamiast 1,5 miliona, bo gdy tylko Irlandczyk wróci, odrobi to z nawiązką.

A dlaczego tak się stanie? Dlaczego powrót Notoriousa będzie spektakularnym wydarzeniem? Czy w dużym stopniu nie dlatego, że… UFC nie dopuściło do jego rewanżu z Natem Diazem? Tak, tak… Wiem, że wdaję się teraz w gdybologię, ale w biznesie związanym ze sportami walki nie sposób od tego uciec. Celem UFC jest zarobienie jak największej ilości pieniędzy przy jednoczesnym utrzymaniu władzy, co zresztą sprowadza się do tego pierwszego. Matchmaking to szalenie istotny element całej tej układanki, często wart wiele milionów dolarów. Otóż, Dana White i Lorenzo Fertitta nie są zaślepionymi fanami umiejętności Conora McGregora, co oznacza, że zdają sobie doskonale sprawę, iż przed pierwszą walką Nate Diaz balował w Cabo, popijając drinki. Wiedzą, że wysoce prawdopodobna druga porażka Irlandczyka nie pozostałaby bez wpływu na jego siłę medialną i marketingową – na to, ile mogą na nim zarobić. Póki śpiewka o „złym zarządzaniu energią” przez McGregora w pierwszej walce jest wśród fanów żywa, nie należy jej niszczyć i tym samym niszczyć potencjału finansowego Irlandczyka. Niech trwa.

Spytacie – po co zatem w ogóle zestawili ten pojedynek? Otóż, uważam, że byli gotowi ponieść ryzyko i zarobić na nim krocie w krótkim okresie, nawet za cenę pozbawienia samozwańczego króla szat. Problem pojawił się jednak wtedy, gdy tenże król jął przekraczać swoje prerogatywy, domagając się więcej i więcej. Zwłaszcza, że przecież wracał po przegranej bitwie, która nie umocniła jego pozycji! Dopiero wtedy miarka się przebrała i szefowie organizacji uznali, iż gra warta świeczki nie jest – nie dość, że prawdopodobnie ich największa gwiazda przegrałaby drugą walkę z rzędu, to jeszcze otrzymałaby bezprecedensowe przywileje i swobody, jakich nikt wcześniej nie otrzymał, wysyłając sygnał do innych ambitnych, którzy w przyszłości chcieliby podążyć jego śladami. Nie warto.

Nie sposób uciec też od spiskowej teorii dziejów, która zresztą pojawia się coraz częściej. Czy aby na pewno Conor McGregor chciał drugiej walki? A dokładniej – czy chciał jej już teraz, na UFC 200? Jeśli nie myli się Dana White, przekonując od dawna, że sprawa z McGregorem była prosta jak konstrukcja cepa – promujesz w USA, to walczysz, nie promujesz, to nie walczysz – to w jakich kategoriach należy rozpatrywać wybór Irlandczyka, aby nie promować w ten sposób, w jaki oczekiwało od niego UFC? Czy to nie on sam, w pełni władz umysłowych, podjął decyzję, by nie walczyć? Wytknęli mu to nie tylko Frankie Edgar czy Rafael dos Anjos, ale i Nate Diaz, a i wśród fanów teoria ta pojawia się coraz częściej.

Uważam za wysoce prawdopodobny następujący scenariusz: McGregor pierwotnie naprawdę chciał walczyć z Diazem na UFC 200. Po jakimś czasie – może w wyniku zdania sobie sprawy, że ma zbyt wiele do nadrobienia w zbyt krótkim okresie czasu, może w wyniku jakiegoś urazu, którego nie chciał ujawniać, może z jeszcze innego powodu – zdecydował jednak, że lipcowy termin nie do końca mu odpowiada. Ale, ale! Jeśli UFC dałoby mu więcej pieniędzy, więcej swobody, więcej władzy, jeśli dostałby to, czego chciał, to, diabli z tym, mogę walczyć w tym lipcu! Ruszył więc z żądaniami do White’a i Fertitty, którzy kazali mu uciekać, gdzie pieprz rośnie. Tak naprawdę – wbrew medialnym przekazom – wcale go to jednak nie zasmuciło, bo i tak nie miał ochoty stawać w oktagonowe boje ze stocktończykiem już w lipcu. Gdyby spełnili jego nowe, wygórowane warunki, ok, mógłby podjąć ryzyko i wyjść do przygotowanego Diaza na UFC 200, ale skoro nie…

Słowa, w jakich wyrażał się Dana White o Conorze McGregorze na konferencji prasowej w Nowym Jorku, jasno wskazują, że nie mylił się dziennikarz Dave Meltzer, donosząc, że White w ogóle nie uczestniczył w rozmowach z Irlandczykiem, a całą sprawę w swoje ręce wziął Lorenzo Fertitta. Ba, widać wyraźnie, że UFC nie chce kopać leżącego – sternik organizacji miał wiele sposobności, aby zrównać Irlandczyka z błotem, a zamiast tego starał się wyjaśnić sytuację, na każdym kroku podkreślając, jakim to fantastycznym zawodnikiem jest Conor McGregor.

Nie miejcie jednak wątpliwości – jeśli Irlandczyk kontynuował będzie swoją bitewkę z imperium Fertittów, po swojej stronie mając jedynie kilku dziennikarzy i nie mających znaczenia w biznesowych rozgrywkach fanów, których zresztą całe zamieszanie mu nie przysporzyło – a Lorenzo uzna, że szkodzi to jego interesom, McGregor zostanie zgnieciony jak robak. Wrzucony pod pociąg. Pójdzie śladami Randy’ego Couture’a albo jeszcze gorzej – Wanderleia Silvy. Już teraz dostał ostrzeżenie, że nie wystąpi na pierwszej gali w Nowym Jorku. Włoskie korzenie Fertittów to nie przelewki. Nie zabije – ale odstawi kroplówkę i z pomocą kontraktu będzie trzymał na marginesie. Jeśli trzeba – zaciągnie przed sąd.

Nie zrozumcie mnie źle – ZUFFA nie ma nic przeciwko, aby McGregor w mediach uchodził za największego cwaniaka, aby przechwalał się, że litera „C” w UFC oznacza „Conor”. Fertitta tylko uśmiecha się pod nosem, gdy Irlandczyk przekonuje, że chce swich udziałów w firmie, że jest łeb w łeb z właścicielami. Ba, Lorenzo i Dana nawet publicznie mu przytakną, bo popularność Irlandczyka, jego wyrazisty wizerunek oznaczają dla nich dodatkowe pieniądze. W mediach pozwolą mu brykać i przekraczać wiele granic – ale jeśli przekracza je przy negocjacyjnym stole, z dala od blasku kamer i fleszu aparatów, kara go nie ominie.

UFC sobie poradzi. A Irlandczyk? Też – jeśli zrozumie swoją sytuację i zastanowi się dwa razy, zanim ruszy na wojnę z imperium Fertittów, w ręce dzierżąc pistolet na wodę.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button