Polskie MMAUFC

Marcin Tybura w wersji 1.5 – czyli siedem wniosków z UFC Sydney

Podsumowanie gali UFC Fight Night 121 – Fabricio Werdum vs. Marcin Tybura, która odbyła się w sobotę w Sydney.

Australijska gala UFC Fight Night 121 – mocno naznaczona polskimi akcentami, bo w oktagonie obejrzeliśmy Marcina Tyburę i Adama Wieczorka – przeszła już do historii. Co z niej zapamiętamy?

ACB 74 – wyniki i relacja na żywo




Marcin Tybura w wersji 1.5 nie dał rady

Nie byłem szczególnie zaskoczony przebiegiem pojedynku Marcina Tybury z Fabricio Werdumem. Uważałem, że gremialne skreślanie polskiego zawodnika – obecne w mediach i odzwierciedlone w kursach bukmacherskich – zbudowane jest na lichych mimo wszystko podstawach. Nie było bowiem żadnym sekretem, że uniejowianin jest na fali wznoszącej i nadal ma sporo potencjału do zagospodarowania, podczas gdy 40-letni Brazylijczyk lepszy już nie będzie i walczy jedynie o to, aby swoją formę podtrzymać, ewentualnie nie pozwolić jej na zbyt szybki spadek.

Okazało się, że pnący się w górę Marcin nie osiągnął jeszcze poziomu starzejącego się Fabrycego, co nie zmienia jednak faktu, że polski zawodnik pokazał sporo ciekawych elementów w swojej pierwszej walce pod batutą Mike’a Winkeljohna z Albuquerque.

Marcin Tybura przegrał na punkty z Fabricio Werdumem w Sydney

Tybura zaczął z zaskakującym luzem walczyć z odwrotnej pozycji, regularnie przeplatając ją ze swoją dotychczas domyślną – klasyczną. I choć za każdym niemal razem, gdy ustawiał się na mańkuta, Werdum polował na srogie kopnięcia okrężne na korpus – ze sporym zresztą powodzeniem – to urozmaicenie swojej oktagonowej gry o tak swobodnie stosowane odwrotne ustawienie przyniesie naszemu zawodnikowi jeszcze sporo korzyści w przyszłości.

Uwagę zwracały też oczywiście firmowe kopnięcia na kolano z Jackson-Wink MMATybur operował nimi naprawdę dobrze, chwilami przeokrutnie frustrując rywala (Werdum wspominał nawet o nich na konferencji prasowej!) i studząc w pewnym stopniu jego ofensywne zapędy. Tu i ówdzie Marcin wplótł też srogie lowkingi na wysokości łydki, a i warto podkreślić jego mocno poprawioną pracę na nogach – trudniej było go zamykać na siatce – oraz dobre neutralizowanie klinczu Brazylijczyka. Swoim zwyczajem uniejowianin doskonale markował kopnięcia na głowę z odwrotnej pozycji, raz omal nie urywając Werdumowi głowy.

Czego natomiast zabrakło? Mimo wszystko aktywności i ataków w kombinacjach czy ponowieniach. Tybura na ogół ograniczał się do wyprowadzania jednego uderzenia, za którym nie szły kolejne ataki – a szkoda, bo Werdum nie jest typem kontruderzacza. Polak dwa razy kopnięciami na głowę zachwiał też Brazylijczykiem – szczególnie w piątej rundzie – i gdy nie doskoczył do niego wówczas z dobitką, nie byłem z pewnością jedynym, któremu lotem błyskawicy przemknęło przez głowę: ’Why??? Tybur, why???’. Oczywiście, wiadomo, Fabrycy relatywnie szybko doszedł do siebie, nie dając też poznać po sobie rzeczywistych obrażeń, co również przyznał podczas konferencji prasowej po gali.

Jak wspominałem, uniejowianin dobrze zrywał próby zapięcia tajskiej klamry przez rywala, ale też na rozerwanie rzadko częstował go uderzeniami – a okazji nie brakowało. Będę się z uporem maniaka trzymał tezy, jaką stawiałem wcześniej i którą częściowo Marcin potwierdził swoim występem – Polak byłby w stanie utrzymać się na górze, gdyby przewracał Brazylijczyka – i oczywiście nie wpadł przy okazji w gilotynę. Myślę, że mimo wszystko nie było się czego lękać, co potwierdziła też akcja, w której Polak został sprowadzony na dół, a jednak znalazł czas i miejsce na ucieczkę na nogi. Tybury i Werduma nie dzielą lata świetlne w obszarze BJJ.

Problem stanowiła też oczywiście presja ze strony byłego mistrza, który nieustannie napierał i wyprowadzał więcej uderzeń. Trener Mike Winkeljohn po drugiej bodaj rundzie jak mantrę powtarzał Tyburze, by ten szedł do przodu, nie cofał się – bo właśnie gdy napierał i wyprowadzał ciosy, dochodziły one celu. Rzecz oczywiście w tym, że w konfrontacji ze szczwanym lisem w osobie Werduma o wywieranie presji nie jest łatwo – Brazylijczyk nieustannie bowiem czaruje, dysponuje szerokim arsenałem uderzeń i może zagrozić obaleniem.

Tym niemniej, występ Polaka pozwala patrzeć z optymizmem w przyszłość. Niby bowiem przegrał wszystkie pięć rund, ale między oboma zawodnikami nie było żadnej kolosalnej różnicy – kilka celnych uderzeń więcej na rundę i to Polak mógłby cieszyć się ze zwycięstwa.




Ambitny Adam Wieczorek

Przyznam szczerze, że z jednej strony zdziwiła mnie reakcja Adama Wieczorka na zwycięstwo z Anthonym Hamiltonem – bo było ono w pełni zasłużone – a z drugiej ucieszyła, bo wygląda na to, że Polak podchodzi do tematu bardzo ambitnie i stawia sobie poprzeczkę wysoko. Wielu powiedziałoby, że „zwycięstwo to zwycięstwo”, podczas gdy Adam był szczerze niezadowolony ze swojej dyspozycji.

Wyniki UFC FN 121: Adam Wieczorek pokonał Anthony’ego Hamiltona w debiucie – video

Niesłusznie.

Owszem, pojedynek na pewno nie porwał i oczywiście rozumiem, że Wieczorek inaczej wyobrażał sobie jego przebieg, ale tylko ślepiec nie dostrzegłby pozytywów w postawie Polaka. Popularny w Gdańsku Siwy potwierdził bowiem solidną obronę przed obaleniami oraz świetny defensywny grappling. Jeśli zawodnik o charakterystyce i umiejętnościach Anthony’ego Hamiltona – a więc taki, który uwielbia kontrolować z góry i obijać – decyduje, że „jednak nie” i wraca na nogi, to nawet pomimo tego, że jest na ostatniej prostej kariery, stanowi to dowód, że twój parter jest naprawdę solidny.

Mogło się też podobać wykorzystanie ciosów prostych przez Wieczorka, choć oczywiście można mieć obiekcje co do jego aktywności – ale niski jej poziom najprawdopodobniej wynikał właśnie z problemów kondycyjnych, o których opowiadał po walce.

Adam Wieczorek: „Nie tak sobie wymarzyłem ten debiut”

Zabrakło trochę kopnięć, bo Adam lubi w niesygnalizowany sposób kopać na głowę, odrobinę w tym elemencie przypominając Tybura. Jednak na okoliczność walki z Hamiltonem ich brak jest w pewien sposób wytłumaczalny.

Solidny występ Siwego. Przyszłość rysuje się w ciekawych barwach – także dzięki nastawieniu, jakie zaprezentował nie tylko po walce, będąc swoim najsurowszym krytykiem, ale też po pierwszej, przegranej rundzie, zwyciężając dwie kolejne.

Cindy Dandois w wersji męskiej wybrany

Od dawien dawna swoją postawą w oktagonie dowodził, że ma smaki na nagrodę „Męskiego Cindy Dandois”.

W Sydney potwierdził, że nie ma sobie w tej dziedzinie równych, zostawiając daleko w tyle nawet do jakiegoś czasu idącego z nim łeb w łeb Aljamaina Sterlinga.

Król zatem, Panie i Panowie, może być jednak tylko jeden – i jest nim miłośnik stójkowych młotów, Elias Theodorou!

A poważniej, tj. dosadniej rzecz ujmując… Kurwa! Naprawdę, irytował mnie swego czasu kunktatorski i ohydny w odbiorze styl wspomnianego Sterlinga, ale to, co wyprawia Theodorou – i jeszcze wygrywa! – przechodzi ludzie pojęcie. Krwawica. Nieskoordynowane pyknięcia rękami – bo tych „ciosów” to pięściami raczej nie zadaje – prucie powietrza masą lichych kopnięć, zamiana oktagonu na bieżnię. I jeszcze ten wyraz zadowolenia na twarzy… Tak, chyba to jest właśnie clou i to mnie wkurwia najbardziej w stylu walki Kanadyjczyka – chłop wydaje się naprawdę zadowolony z siebie, biegając po tym oktagonie jak oszalały i pykając rywala w udo czubkiem palca na zakończenie każdej kombinacji. Tj. „kombinacji”.

Przy okazji, jeden z komentatorów – nie powiem, który, bo nikt mnie nawet wołami nie zaciągnie do obejrzenia tej żenady z Danielem Kellym jeszcze raz – w tejże właśnie walce ośmielił się przywołać nazwisko… Stephena Thompsona! Wonderboy powinien poczuć się obrażony. Ja się poczułem.

Prorok Will Brooks – ze szczytu na samo dno

Po niedoszłej pierwszej walce z Nikiem Lentzem – bo obaj pierwotnie mieli spotkać się podczas gali UFC 216 – zirytowany wycofaniem się rywala Will Brooks nakręcił długie, pełne patosu nagranie, w którym zarzekał się, że będzie mistrzem UFC. Zachęcał słuchających, w tym i zatem mnie, aby jego słowa zapisać, nagrać, wykuć w skale, aby był dowód na to, że „jak zapowiadał – tak uczynił”.

Z tego proroctwa nic jednak już prawdopodobnie nie wyjdzie. Brooks został bowiem uduszony przez byłego kompana z American Top Team, z którym zresztą toczył wcześniej liczne twitterowe boje, co z pewnością dodaje jeszcze więcej goryczy tej porażce.

O ile zatem mistrzowskie proroctwo Brooksa nigdy się nie spełni – to 31-letni, ukształtowany zawodnik z licznymi deficytami, który nie ma prawa znajdować się nawet w czołowej piętnastce kategorii lekkiej UFC – to pewnych umiejętności proroczych odmówić mu jednak nie sposób…

Prawda?

Nie wiem, czy po trzeciej z rzędu porażce Brooks pozostanie pod banderą UFC. Ratować może go tylko to, że mimo wszystko cieszy się sporą rozpoznawalnością, a i jego kontrakt mimo wszystko do astronomicznych nie należy – otrzymuje bowiem niespełna $58 tys. za występ i drugie tyle za zwycięstwo.

Co zaś tyczy się Nika Lentza… No, mam do niego delikatny sentyment, bo politycznie i społecznie stoi dokładnie po drugiej stronie postępactwa. Zainteresowanych odsyłam do jego Twittera.

Mark Hunt 2.0?

No dobra, pewnie trochę przesadzam. Tai Tuivasa – a więc wieloletni sparingpartner Marka Hunta – pokazał się co prawda z bardzo dobrej strony w walce z Rashadem Coulterem, udowadniając, że pomimo swoich gabarytów jest naprawdę szybki i zaskakująco zwinny, ale jeśli ktoś zadał sobie trud obejrzenia jego poprzednich pojedynków – czy to z Peterem Grahamem, czy też Jamesem McSweeney’em – ten wie, że trzeba do tematu podejść z odpowiednią dozą cierpliwości.

Z drugiej zaś strony, Australijczyk ma dopiero 24 lata na karku, a więc mnóstwo czasu na doskonalenie swoich solidnych już na tę chwilę umiejętności. I wydaje się piekielnie sympatycznym młodzianem, co też nie jest bez znaczenia.

Może zatem faktycznie Mark Hunt 2.0?




Nadwaga pomaga!

Czwórka zawodników nie zmieściła się w limicie wagowym przed galą w Australii – Frank Camacho, Nadia Kassem, Jessica-Rose Clark i Ryan Benoit.

I, co ciekawe, wszyscy oni wyszli ze swoich walk obronną ręką. Szczególne brawa należą się oczywiście Camacho i Brownowi, którzy nie kalkulowali, dając prawdziwą oktagonową wojnę.

Warto wspomnieć, że z powodu niezrobienia wagi Frankowi przepadł $50-tysięczny bonus za Walkę Wieczoru. Przyklasnąć trzeba mu jednak za to, że apelował, aby oddać jego dolę Brownowi lub przeznaczyć ją na cele charytatywne.

Najdłuższa gala UFC w historii

Gdy UFC poprzednio gościło w Sydney – a było to w listopadzie 2014 roku przy okazji gali UFC Fight Night 55 z Lukiem Rockholdem i Michaelem Bispingiem w rolach głównych – kibice zebrani na hali w nie zobaczyli ani jednej walki, która wymagałaby zaprzęgania do działania sędziów punktowych. Wszystkie jedenaście pojedynków rozstrzygnęło się przed czasem. Mało tego – tylko jedna walka weszła w ogóle w trzecią rundę!

A teraz? Aż dziesięć z trzynastu pojedynków kończyło się decyzjami sędziowskimi – w tym wszystkie sześć z karty głównej. I nie jest też tak, że wszystkie te walki przypominały szaleństwa, jakie fanom Just Bleed zafundowali wspomniani Frank Camacho i Damien Brown. Nic z tych rzeczy. O większości z tych starć pamiętają dzisiaj tylko statystycy.

Innymi słowy, australijskie UFC Fight Night 121 zdecydowanie nie porwało, będąc przeżutym, wyplutym i rozdeptanym przez odbywającą się kilka godzin wcześniej w Wiedniu galę ACB 74.

*****

ACB 74 – wyniki i relacja na żywo

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button