UFC

Trzech wspaniałych po UFC FN 59

Gala UFC Fight Night 59 w Bostonie z pewnością nie należała do najlepszych, ale dzięki showmanowi Conorowi McGregorowi przynajmniej jej końcówkę zapamiętamy na dłużej.

Tradycji stało się zadość. Po raz kolejny miałem nie lada problem z wyborem trzech wspaniałych, choć tym razem nie było to spowodowane nadmiarem bogactwa, jak to już wcześniej czasami bywało – a wręcz przeciwnie. Skoro jednak trzeba, to trzeba…

#3 – Sean O’Connell

Pokonał: Matta van Burena (6-4) przez T/KO (uderzenia w stójce), R3, 2:11

Nie będę ukrywał, że myślałem nad umieszczeniem na trzeciej pozycji Charlesa Rosy lub Johnny’ego Case’a, ale temu pierwszemu w zwycięstwie mocno pomogła nieobecna kondycja Seana Soriano i wynikający z niej bezsensowny plan na walkę, natomiast Case pomimo świetnej postawy był jednak wyraźnym faworytem w konfrontacji z debiutującym w UFC Frankiem Perezem.

Dlatego też mój wybór padł na Seana O’Connella, który nie zademonstrował żadnej technicznej maestrii, do tego mierzył się ze słaby rywalem w osobie Matta van Burena, ale… wszystkie te niedociągnięcia z dużą nawiązką zrekompensowane zostały przez twardy charakter, nieustępliwość, odporność i wielkie serce do walki, które wniósł do oktagonu bitny O’Connell.

Pomimo tego, że już pod koniec pierwszej rundy wydawał się piekielnie zmęczony, ani na chwilę nie przestawał atakować. Przyjął niezliczoną ilość mocnych kolan na korpus, które dawno posłałyby na deski większość zawodników, a pomimo tego nie tracił rezonu i bezustannie napierał, nie dając van Burenowi ani chwili wytchnienia. W końcu jego upór przyniósł owoce, gdy w trzeciej rundzie znokautował wieżowca, notując tym samym pierwsze w karierze zwycięstwo w UFC, co pozwoliło mu uciec spod gilotyny po dwóch wcześniejszych niepowodzeniach.

O’Connell wspólnie ze swoim rywalem zgarnęli też bonus za walkę wieczoru, a ten pierwszy dzięki takiej a nie innej postawie (twardy brawler dążący do skończenia za wszelką cenę) z pewnością zyskał uznanie w oczach Dany White’a i spółki, którzy efektowne pojedynki – choćby i nafaszerowane cepami jak babka rodzynkami – cenią ponad wszystko.

#2 – Conor McGregor

Pokonał: Dennisa Sivera (22-10) przez T/KO (lewy prosty i uderzenia z góry), R2, 1:54

Na podium nie mogło zabraknąć błazna nad błazny i geniusza nad geniusze w osobie Conora McGregora. Niby spodziewaliśmy się wszyscy, że Dennis Siver nie będzie stanowił dla niego większego wyzwania, ale i tak sposób, w jaki Notorious uporał się z rosyjskim Niemcem zasługuje na uznanie. McGregor kompletnie zdominował rywala, spychając go od pierwszej syreny do głębokiej defensywy i tylko kwestią czasu było, gdy Siver padnie – i tak też się stało w drugiej rundzie, gdy po którymś kolejnym potężnym krosie Niemiec padł na deski, zakrwawiony, złamany.

Nie tylko jednak sposób, w jaki Conor uporał się z rywalem, zasługuje na brawa. Swoim indyczym stylem Irlandczyk wniósł do hali niewyobrażalną energię i nawet przed ekranem komputera człowiek miał wrażenie, że jest świadkiem czegoś wielkiego, doniosłego.

Na długo zapamiętamy też środkowy palec, który Notorious pokazał na początku pojedynku nie chcącemu przybić piątki Siverowi oraz atak na siedzącego na trybunach Jose Aldo po rozprawieniu się z Niemcem. Może wyglądało to chwilami śmiesznie, może reakcja Aldo – który nic sobie z tego nie robiąc, szczerze śmiał się w twarz wrzeszczącemu przed nim McGregorowi – przyćmiła wyczyn Irlandczyka, ale… taka już rola tego ostateniego! W oktagonie zachwyca kapitalną techniką, poza nim – pewnością siebie przekraczającą czasem cienką linię, za którą czai się błazeństwo.

Tak czy siak – ten występ McGregora, wraz z jego otoczką, zapamiętamy na długo.

#1 – Lorenz Larkin

Pokonał: Johna Howarda (22-11) przez T/KO (prawy prosty w stójce, łokieć i uderzenia w parterze), R1, 2:17

Lorenz Larkin grał o wszystko w starciu z Johnem Howardem. Przegrał bowiem trzy poprzednie pojedynki w UFC i pewnikiem było, że kolejną porażkę przypłaci zwolnieniem z organizacji.

Nic takiego jednak nie miało miejsca. Debiutujący w kategorii półśredniej Monsoon w konfrontacji z solidnym rywalem zaprezentował się spektakularnie! Walczący przed własną publicznością Doomsday nie miał absolutnie nic do powiedzenia, a jedynymi sukcesami, jakie zanotował w tym starciu, było kilka lowkingów, którymi trafił Larkina. To jednak wszystko – cała walka była jednym wielkim, krótkim, ale intensywnym teatrem jednego aktora!

Lorenz zdumiewał nieprawdopodobną szybkością i kliniczną precyzją oraz świetną pracą na nogach, raz po raz trafiając rywala soczystymi ciosami prostymi i kombinacjami – w niczym nie przypominał siebie samego z poprzednich walk, w których to długimi fragmentami był niebywale pasywny. W tym pojedynku zademonstrował formę jak za dawnych czasów Strikeforce, gdy w pokonanym polu zostawiał między innymi aktualnego mistrza kategorii półśredniej, Robbiego Lawlera.

Prawdziwym majstersztykiem i wisienką na torcie był kapitalny łokieć z góry, którym powalił na deski mocno naruszonego wcześniej Johna Howarda. Niewielu zawodników wpadłoby na taki pomysł!

W formie z wczorajszej gali, z tak agresywnym nastawieniem Lorenz Larkin może wkrótce wedrzeć się do czołowej dziesiątki kategorii półśredniej. Jego kariera wkroczyła właśnie w nowy, lepszy etap.

Wyróżnienia

Charles Rosa – za charakter, twardą szczękę, nieustępliwość, kondycję i mocny parter.
Johnny Case – za wszechstronność, pewność siebie i luz, który wniósł do oktagonu.

A Waszym zdaniem kto zasługuje na największe wyróżnienie?

fot. Esther Lin / MMAFighting.com

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button