UFC

Trzech wspaniałych po UFC FN 61

Na gali UFC Fight Night 61 nie brakowało niczego – były spektakularne nokauty, efektowne poddanie i mnóstwo emocji.

Wyłonienie trójki bohaterów okazało się nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że w dziesięciu z jedenastu walk zwycięstwa zanotowali zawodnicy będący bukmacherskimi underdogami.

Moja czołowa trójka przedstawia się jednak następująco.

#3 – Matt Dwyer (8-2)

Pokonał: Williama Macario (7-3) przez KO (cios supermana), R1, 3:14

Trudno dziwić się, że Matt Dwyer powracający do oktagonu po fatalnym debiucie w UFC, w którym został doszczętnie i szybko ubity przez Alberta Tumenova, nie był faworytem w konfrontacji z Williamem Macario. Pomimo tego, że Brazylijczyk zdecydowanie ustępował rosłemu Kanadyjczykowi pod względem warunków fizycznych, wydawało się, że jego stójka stoi o poziom wyżej i nie będzie miał problemów ze skracaniem dystansu i ostatecznym ubiciem Dwyera.

Nic takiego jednak się nie stało. Walczący na trudnym terenie Kanadyjczyk od początku prezentował się bardzo dobrze, pozostając bardzo ruchliwym i umiejętnie kontrolując dystans. Po kilku minutach oktagonowego tańca rozstrzygnął pojedynek spektakularnym ciosem supermana, który już teraz może śmiało kandydować do miana najlepszego nokautu 2015 roku. Rażony nim niczym piorunem Patolino zatoczył się jak pijany, by chwilę potem z hukiem gruchnąć na deski. Kilka dodatkowych ciosów z góry w wykonaniu Dwyera przypieczętowało jego sukces i pierwszą w karierze wygraną w UFC. Kanadyjczyk otrzymał nawet porcję braw od brazylijskich fanów, którzy docenili jego zjawiskowy nokaut, a swoistą wisienką (wielką wiśnią?) na torcie podsumowującą bardzo udany wieczór dla naszego bohatera był bonus w wysokości 50 tys. dolarów, którym po gali obdarowało go UFC.

Tym samym Matt Dwyer już na zawsze – bez względu na to, jak potoczą się jego dalsze losy – kojarzony będzie z doskonałym ciosem supermana z Porto Alegre, którym z kilku różnych ujęć raczeni będziemy w zapowiedziach każdej kolejnej walki Kanadyjczyka.

#2 – Sam Alvey (25-6)

Pokonał: Cezara Ferreirę (8-4) przez KO (kombinacja prawy-lewy i uderzenia z góry), R1, 3:34

Dotychczas Sam Alvey znany był przede wszystkim z szerokiego uśmiechu, który nigdy nie schodził z jego twarzy, ciężkich rąk i nieszczególnie wysokiej inteligencji oktagonowej. Co ciekawe, żadnego z tych elementów nie zabrakło w konfrontacji rudowłosego zawodnika z brazylijskim podopiecznym Vitora Belforta, faworyzowanym Cezarem Ferreirą.

A zatem, po pierwsze, lico Amerykanina tradycyjnie przystrojone było szerokim uśmiechem. Po drugie – w połowie otwierającej walkę rundy każdy fan zachodził głowę, dlaczegóż to Amerykanin nie zdecydował się jeszcze wyprowadzić jednego choćby ciosu, przyjmując razy od aktywnego Brazylijczyka. Aż wreszcie, po trzecie, gdy w końcu zaprzęgnął pięści do działania, wszystkie fanowskie brwi uniosły się bardzo wysoko, podczas gdy nieprzytomny Mutant witał się z deskami.

Niby zatem Alvey zademonstrował w tym pojedynku wszystko to, z czego był już znany wcześniej – ale lepiej i mocniej. Kompozycja szczerego uśmiechu, głupiego gameplanu (po starciu, oczywiście, możemy na to patrzeć inaczej…) i kowadeł w pięściach była z jednej strony groteskowa, z drugiej – w swojej dziwaczności niepowtarzalna i wręcz pocieszna.

Budzący sympatię i niebywale charakterystyczny Alvey zdobył też bonus za występ wieczoru, co zapewne przyjął z nieskrywanym uśmiechem.

#1 – Frank Mir (17-9)

Pokonał: Antonio Silvę (18-7-1) przez KO (lewy sierpowy i uderzenia z góry), R1, 1:40

Frank Mir po porażce z Alistairem Overeemem w lutym 2014 roku był bliski podjęcia decyzji o zakończeniu kariery, czemu trudno się dziwić – tamto starcie było bowiem czwartym z rzędu, z którego były mistrz kategorii ciężkiej wychodził na tarczy, prezentując fatalną formę. Wydawało się, że wszystko, co najlepsze, ma już dawno za sobą i szkoda, by dalej rozmieniał swoją legendę na drobne.

Przed konfrontacją z Antonio Silvą niewielu obserwatorów dawało mu większe szanse, prognozując, że potężny Brazylijczyk raczej prędzej niż później rozstrzygnie walkę na swoją korzyść, najpewniej w klinczu, który od dawna jest piętą achillesową Mira. Mało kto wierzył w zapewnienia Amerykanina, który przekonywał w wywiadach przed pojedynkiem, że w czasie swojej absencji mocno pracował nad polepszeniem zdrowia, doprowadzając w końcu swoje ciało do odpowiedniej formy.

Wszystkie słowa Franka znalazły jednak potwierdzenie w oktagonie. Amerykanin zaprezentował się doskonale na tle powolnego brazylijskiego kolosa, powalając go na deski rewelacyjną kombinacją lewego prostego z lewym sierpowym, jak żywo przypominającego najlepsze akcje Daniela Cormiera. Na uwagę zasługuje też mordercze gnp, którym Mir ostatecznie zmusił sędziego do przerwania tego bardzo nierównego boju.

Czy stary mistrz po raz kolejny – wcześniej po ciężkim wypadku motocyklowym – powrócił, by zamieszać w czołówce dywizji ciężkiej? Czy też na tym etapie swojej kariery jego jedynym realnym celem jest doprowadzenie do trylogii z Brockiem Lesnarem, które to starcie z pewnością pozwoliłoby mu napełnić sakiewkę przed zasłużoną emeryturą?

Z której strony jednak by nie spojrzeć, ten wieczór należał do Franka Mira.

Wyróżnienia

Michael Johnson – za nieustanną presję, doskonały boks i twardy korpus.
Frankie Saenz – za upór, konsekwencję, charakter i pokonanie największego faworyta gali.
Santiago Ponzinibbio – za efektowne i ostatecznie efektywne ryzykanctwo.
Mike de la Torre – za świetny lewy sierpowy.
Marion Reneau – za chłodną głowę w trudnej sytuacji i szlify graplerskie.

A Wy kogo wyróżnilibyście szczególnie?

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button