Polskie MMAUFC

Niezapomniane historie z biało-czerwonego Londynu

Szczerze przyznam, że nie pamiętam, kiedy ostatnim razem oglądałem tak wyśmienitą galę. Może po prostu moja pamięć nie do końca domaga, a może jednak takowej nie było od lat?

Nic nie zapowiadało, że w sobotni wieczór oktagon w londyńskiej hali O2, na której odbyła się gala UFC Fight Night 84, stanie się areną tak niezapomnianych wydarzeń. A jednak! Szesnaście tysięcy fanów zgromadzonych na trybunach obejrzało pasjonujące wydarzenie, o którym będzie opowiadać się jeszcze miesiącami, jeśli nie latami. Nieprawdopodobne zwroty akcji, szalone wymiany, spektakularne nokauty, hektolitry krwi, potu i łez. Kwintesencja MMA.

Dla nas, Polaków, gala była szczególnie interesująca z uwagi na występy dwóch naszych reprezentantów, Krzysztofa Jotki oraz Daniela Omielańczuka.

Zanim jednak próg oktagonu przekroczył podopieczny Piotra Jeleniewskiego, który jako pierwszy z nadwiślańskich wojowników wyszedł do boju, pole walki rozdziewiczyły dwa soczyste podbródkowe, które rozstrzygnęły losy dwóch pierwszych starć. W bratobójczym pojedynku dwóch Szwedów świetnie prezentujący się David Teymur rewelacyjną bombą z dołu ubił Martina Svenssona, a chwilę później jego wyczyn skopiował niedoszły rywal Łukasza Sajewskiego, inny przedstawiciel Skandynawii, Fin Teemu Packalen, który potrzebował jedynie 24 sekund, by rozprawić się z niepokonanym wcześniej Francuzem Thibaultem Goutim – o losach walki zadecydował, a jakże, podbródkowy, po którym duszenie było tylko formalnością.

Wreszcie Omielańczuk! Nie oszukujmy się, dwie pierwsze walki to był tylko wstęp, bardzo miła oku, owszem, ale tylko przygrywka. Prawdziwe emocje pojawiły się dopiero, gdy Daniel po raz piąty w swojej karierze ruszył w kierunku oktagonu, w towarzystwie Piotra Jeleniewskiego, Marcina Tybury i Kamila Umińskiego, by uprzykrzyć życie kolejnemu debiutantowi. Udowodnić mu, że UFC to dla niego zbyt wysokie progi.

I zrobił swoje! Poza krótkimi fragmentami, w których dał się spychać na siatkę, wyglądał bardzo dobrze, rozluźniając się z każdą minutą walki. Ileż nieskrywanej radości sprawiało mi, gdy widziałem, jak raz za razem rąbie wykroczną nogę Syryjczyka czy też, mówiąc językiem urzędniczym – Niemca. Każdy potężny lowking powodował, że, wytężając wzrok, śledziłem, czy Danho już zaczął kuleć, czy jeszcze nie? Czy zaraz w akcie desperacji zmieni pozycję na odwrotną, czy jednak nie? Nie będę oszukiwał, że uroniłem łzę, gdy dostrzegłem ogromy siniak na jego udzie. A te kopnięcia na kolano rodem z arsenału Andersona Silvy? Serce rosło! To był Omielańczuk, jakiego chciałbym zawsze oglądać. Agresywny, niezłomny, z jasno przyświecającym mu celem.

A to uderzenie w krocze pamiętacie? Jasne, że pamiętacie, jak moglibyście nie pamiętać! Święty Panie! Czy byłem jedynym, który chciał wyjść z siebie, gdy Danho z kwaśną, aktorsko żenującą miną przykucnął pod siatką, przekonując sędziego, że jądra ma obok pępka? Nie – myślę sobie – to przecież „Człowiek Góra”, pojęczy, postęka, pomarudzi, żeby złapać oddech i wyjdzie dokończyć walkę. Prawda? Ale zaraz, co to się dzieje? Wzywają lekarza? Lekarza? Kurwości!

Nie będę ukrywał – z wielką satysfakcją śledziłem ostre wpisy na Twitterze, których autorzy nawoływali do wypierdolenia tego symulanta z UFC na zbity pysk. Gdybym nie był zajęty pisaniem relacji z gali, sam dorzuciłbym dwa grosze.

Bogu dzięki, że skończyło się, jak się skończyło i postawa Niemca nie została nagrodzona. Myślę, że cały sportowy świat MMA odetchnął z ulgą. A ja razem z nim.

Oczywiście, teraz, na chłodno, jestem ostrożniejszy w oskarżeniach o symulanctwo Syryjczyka, choć i tak za znacznie bardziej prawdopodobną wersję uważam tę, którą Daniel przedstawił w wywiadzie po walce. Jak tam jednak było, tak tam było…

Nie rozumiem tylko, dlaczego nasz zawodnik po gali wydawał się taki przybity? Wiem, że nie o takim zakończeniu marzył, wiem, że czuł, iż może lada chwila ubić Danho, ale przecież to nie jego wina, że walka skończyła się tak, jak się skończyła! Panie! Podopieczny trenera Jeleniewskiego powinien być raczej wściekły na Niemca, a nie z minorową miną opowiadać o walce! Cytując rapera, który śpiewa dla Michała Materli – wybaczcie, nie znam się na rapie, hip-hopie czy Bóg wie, co to jest, więc i nie pamiętam ksywy tegoż muzyka, ale – „do góry łeb”!

A Krzysztof Jotko? Oj, po pierwszej rundzie byłem odrobinę – tylko odrobinę, bo wiemy przecież wszyscy, że Krzysiek cierpi na syndrom Donalda Cerrone, potrzebując pierwszej rundy na przejście w tryb walki – zaniepokojony. Presja ze strony Bradley’a Scotta była znacznie większa, niż zakładałem, a nasz zawodnik długimi fragmentami musiał skupiać się na tym, aby nie zostać zamkniętym pod siatką, co mocno utrudniało mu wyprowadzanie własnej ofensywy. Był jednak w pierwszej rundzie taki moment, który uznałem za zwiastun zwycięstwa – po jednaj z szarż angielskiego Niedźwiedzia Polak trafił – sądzę, że trafił, bo nie zdążyłem jeszcze obejrzeć walki drugi raz – mocnym łokciem z dołu, zmuszając rywala do odwrotu. Mamy go! – pomyślałem. Wkrótce jednak Scott wrócił jeszcze do ataków, ale druga i trzecia runda przebiegały już pod dyktando naszego zawodnika i trzeba być fantastą, aby widzieć tu inny rezultat niż zwycięstwo Jotki.

A te obalenia na koniec pojedynku? Gdy pierwszy raz Jotko powalił Anglika, myślę – yes! Ale ten zaraz wstał – fuck! Chwilę potem jednak znów leży na dechach – yes!

Wracając natomiast do tych bitych z dołu łokci… Toż to poezja! Jakże rzadko wykorzystywana w oktagonie technika, którą na salony lata temu wprowadził spektakularnym nokautem wspomniany już tu Anderson Silva – tak, tak, ten sam, który spopularyzował tak dobrze funkcjonujące w walce z Danho Omielańczukowe kopnięcia na kolano lata przed tym, zanim do oktagonu wszedł Jon Jones. Zawodników, którzy próbują uderzeń łokciem z dołu jest w UFC niewielu. Ostatnim, którego pamiętam i który zanotował jakikolwiek sukces wykorzystaniem tej techniki, był Benson Henderson. Miło widzieć Krzyśka w tym elitarnym gronie!

Zwycięstwo ze Scottem jest już trzecim z rzędu odniesionym przez Polaka i wkrótce naszego zawodnika mogą czekać znacznie większe wyzwania. I bardzo dobrze! Polak jest mocny mentalnie, ma świetne cardio i coraz lepsze umiejętności stójkowe. Nie sądzę co prawda, aby już teraz stało się zadość jego życzeniu i otrzymał walkę z zawodnikiem z czołowej piętnastki dywizji, ale jakieś znacznie bardziej rozpoznawalne nazwiska, niż jego dotychczasowi rywale jak najbardziej wchodzą w grę.

W karcie wstępnej na uwagę zasługiwała też doskonała dyspozycja młodziutkiego Arnolda Allena i jego furiackie Cerronowe kopnięcia na nogi leżącego na plecach rywala, które wyprowadzał przy akompaniamencie skandujących brytyjskich kibiców, którzy doping rodem z boisk piłkarskich dostosowali do scen w oktagonie. A pamiętacie nokaut w ostatniej sekundzie, jaki młodzian zafundował Yaotzinowi Mezie? I niepewność, czy wygra przez skończenie czy przez decyzję? Chwała Allenowi, ale aż żal mi się zrobiło Mezy… W ostatniej sekundzie walki przyjąć ciosy, które odcinają ci świadomość? Nie życzę nikomu.

Krwawy bój Davey’a Granta z Marlonem Verą, agresywnie reagujący sędzia Marc Goddard, filmowy nokaut w wykonaniu Scotta Askhama, nieprawdopodobnie dynamiczne wejścia w nogi autorstwa Makwana Amirkhaniego… Każda walka karty wstępnej dostarczyła wrażeń.

W starciu dwóch kowadłorękich kogucich, Francisco Rivery i Brada Picketta, również emocji nie brakowało, a oglądając pierwszą rundę, zbierałem szczękę z podłogi, zachwycony dyspozycją Amerykanina. Niby go faworyzowałem i spodziewałem się jego przewagi w walce na pieści, ale… nie aż takiej! Rewelacyjna praca na nogach, kapitalne odchylenia i soczyste, soczyste kontry, najczęściej w kombinacjach. Cisco wyglądał spektakularnie i w moim odczuciu powinien był wygrać ten pojedynek, ale sędziowie zdecydowali inaczej. Cóż… przynajmniej zaprawiony w bojach, efektownie walczący Anglik nie przejdzie na emeryturę, jak planował na wypadek porażki.

Liczę tylko na to, że Rivera, który przegrał drugą z rzędu i czwartą w ostatnich pięciu występach walkę dostanie jeszcze szansę. Dana White uraczył go kilkoma ciepłymi słowami po gali, które mogą napawać optymizmem odnośnie dalszych losów Cisco.

Wreszcie Tom Breese… Ludzie, ile się nadumałem – z pięć minut, ale w szalonym tempie, w jakim ostatnio biegnie moje życie, to nie jest mało – w jaki by tu sposób jak najbardziej obrazowo opisać w typowaniach gali morderstwo na Keicie Nakamurze, jakie spodziewałem się zobaczyć w oktagonie… Nawet przed walką przemknęła mi przez głowę refleksja, że matchmaker UFC, Joe Silva, bywa okrutny. Zastanawiałem się, co poczuł Nakamura, gdy zakomunikowano mu, że będzie walczył w Londynie z przyszłym mistrzem kategorii półśredniej, Tomem Breese? Czy zdawał sobie sprawę, że właśnie nakazano mu wcielenie się w rolę mięsa armatniego? Czy może jednak patrzył na to zupełnie inaczej i widział swoje szanse?

Tymczasem walka okazała się zupełnie odmienna od tego, jak ją sobie wyobrażałem. Japończyk zawiesił Anglikowi poprzeczkę bardzo, bardzo wysoko. Pomimo tego jednak nadal pozostaję optymistą w kwestii talentu i możliwości podopiecznego Firasa Zahabiego. Będzie to dla niego niezwykle cenna lekcja. Lekcja, która nauczy go, by nie lekceważyć nikogo – nawet ważącego o kilka kilogramów mniej, znacznie mniejszego, gremialnie skreślanego, niepozornego Japończyka, którego rolą w oktagonie było jak najefektowniej paść na deski po jakimś soczystym krosie Brytyjczyka. Breese nie walczył w charakterystyczny dla siebie, wyrachowany sposób, trzymając rywala na końcu swoich długich pięści i długich kopnięć – bezmyślnie szarżował, wchodząc w półdystans i przyjmując kontry Nakamury. Poprawi się. Wróci do korzeni.

Ale parter Brytyjczyka? Magia! Po raz kolejny przekonaliśmy się, jak bardzo w walce na chwyty przydać mogą się ataki na kończyny – Breese dwukrotnie w ten sposób uciekał z dosiadu. A ten odwrócony trójką w samej końcówce? Od razu stanął mi przed oczami nie Toby Imada i nie Olivier Aubin-Mercier, ale oczywiście Luke Rockhold. Właśnie! Breese ma wszelkie predyspozycje, by w szczytowej dla siebie formie przypominać stylem walki i umiejętnościami właśnie aktualnego mistrza wagi średniej – doskonałe warunki fizyczne, odwrotna pozycja, mordercze kopnięcia, cierpliwa stójka, błyskotliwy parter. Z tej mąki jak najbardziej będzie jeszcze chleb. Wyborny chleb!

A któż to następny wychodzi do oktagonu? Tak, tak, znudzony Gegard Mousasi! Jak wielu z Was wie, jeden z moich ulubionych zawodników, którego umiejętnościom przyjrzałem się trzy lata temu, określając go mianem najwszechstronniejszego zawodnika w historii tego krwawego sportu.

Już po pierwszym udanym wybronieniu przez Ormianina próby obalenia ze strony Thalesa Leitesa wiedziałem, że będzie dobrze. Brazylijczyk wszak stracił sporo sił na mocowanie się z Mousasim, a pamiętamy przecież, że w swojej poprzedniej walce, przeciwko Michaelowi Bispingowi, brak prób zapaśniczych tłumaczył obawą o wyczerpanie paska swojej energii. W stójce natomiast była to gra do jednej bramki, a z każdym kolejnym soczystym, bitym z dołu, szybkim jak błyskawica jabem Chwytacza Snów – czy też Marzeń? – moja brew unosiła się w zachwycie. Trochę zadrżało mi serce, gdy w trzeciej odsłonie Brazylijczyk trafił kilkoma bombami, ale gest Ormianina zapraszającego go do kolejnych uderzeń upewnił mnie, że wszystko będzie dobrze.

Krytyka, jakiej Ormianin został poddany po walce, a także idiotyczne pytania, jakie zadał mu w oktagonie Dan Hardy – zrugany później za to na Twitterze przez Toma Lawlora (szacun!) – były niezasłużone, ale wiemy, jak czasami działa przemysł rozrywkowy UFC. Za to zachowanie głównego zainteresowanego? Widzieliście ten środkowy palec, jaki posłał buczącym fanom zaraz po zakończeniu walki? Jaki popis dał na konferencji prasowej po gali? Jak zrugał jak psa Lyoto Machidę. Ludzie! Dało mi to do myślenia w kwestii Smoka, oj, dało. Niby pamiętam, że wcześniej już wysuwał te oskarżenia pod adresem Brazylijczyka, ale teraz zrobił to ze zdwojoną siłą! Pierdolić go!? Gegard? Ten Gegard? Panie!

Zwrócę jeszcze uwagę, że Mousasi w bardzo korzystnym świetle przedstawił swoje zwycięstwo nad Leitesem, sprytnie zauważając, że pokonał gościa, z którym wielkie problemy miał Michael Bisping. Gościa, którego nie był w stanie naruszyć Anderson Silva w czasach, gdy Leites był cieniem zawodnika, którym jest dzisiaj. Cwanie!

I wreszcie walka wieczoru. Wiele zostało już powiedziane, wiele napisane. Nie będę silił się na wymyślanie czegoś oryginalnego, i tak bym nie wymyślił. Poza tym, zaraz gra FC Barcelona z Sevilla, a uwierzcie, 90-minutowa przerwa od MMA bardzo mi się przyda, żeby czacha na chwilę przestała dymić. Ale skoro nawiązałem już do futbolu…

Otóż, lata temu siedziałem w temacie piłki o wiele głębiej. Byłem wielkim fanem Ajaxu Amsterdam z czasów Jariego Litmanena (młodzież proszona od odwiedzenia Google’a). Żydzi od zawsze rywalizowali z Portowcami z Feyenoordu Rotterdam. Kiedyś, nie pomnę już daty, okoliczności, ani niczego innego, ale kiedyś był taki mecz, w którym Feyenoord po twardym, zaciętym boju pokonał Ajax 1-0. Mecz ten dla kibiców z Rotterdamu przez wiele lat był symbolem triumfu ciężkiej pracy, przysłowiowej harówy, rzemieślniczej harówy nad talentem, błyskotliwością, fantazją, techniczną wirtuozerią. Te ostatnie bowiem zawsze przypisywane były piłkarzom Ajaxu Amsterdam – utalentowanym skurwielom, którzy być może nie potrzebowali katować się po osiem godzin dziennie na treningu, aby osiągać sukcesy. Ci z Feyenoordu musieli. Braki techniczne nadrabiali sercem do walki, charakterem, uporem, zaangażowaniem.

Michael Bisping to rzemieślnik. Taki właśnie piłkarz Feyenoordu, którego Bóg nie obdarzył nadzwyczajnym talentem, ale dał mu co innego – etos pracy, charakter i serce do walki.

Jego zasłużone zwycięstwo nad reprezentującym wirtuozerię w najwyższym wydaniu piłkarzem Ajaxu… znaczy, reprezentantem Brazylii, Andersonem Silvą, było triumfem rzemieślniczej solidności nad posuniętym do granic absurdu teatralnym pokazem masturbującego się swoimi wcale nie takimi już wyjątkowymi umiejętnościami Pająkiem. Silva zatracił się w oparach absurdu. Tenże absurd, to uwielbienie do swoich kiedyś niebywałych – dziś nieprzystających do ograniczeń starego ciała – umiejętności przyniosło mu oczywiście mnóstwo sukcesów w przeszłości. Można nawet zaryzykować tezę, że podręcznikowo walczący Pająk nie byłby przez wiele lat dominatorem kategorii średniej i jej postrachem. Oktagonowe aktorstwo, które wnosił do oktagonu, było warunkiem koniecznym jego wieloletniej dominacji.

Czasy te jednak odeszły w zapomnienie dla wszystkich poza głównym zainteresowanym, któremu nadal wydaje się, że balansem ciała uniknie wszystkich ciosów – nawet jeśli ląduje wcześniej na deskach. Ba, jak analizowałem przy okazji pierwszej walki Silvy z Chrisem Weidmanem, każdy przyjęty przez Pająka cios nie prowadził do tego, że stawał się ostrożniejszy – nic z tych rzeczy! Jego psychika działa inaczej – pozwólcie, że zacytuję siebie samego z przytoczonej wcześniej analizy:

Z każdym bowiem kolejnym przyjętym ciosem, czy to w parterze, czy potem w stójce, Brazylijczyk czuł coraz mocniejszą i mniej kontrolowaną potrzebę pokazania całemu światu, że „nic się nie stało”. A im bardziej w rzeczywistości „się stawało” i im widoczniejsze stawało się to dla ludzi obserwujących starcie, tym dalej w swoim błaznowaniu musiał posuwać się Silva, by to wrażenie zatrzeć. Otrzymywał słaby cios – błaznował tylko odrobinę, otrzymywał mocny cios – musiał to przykryć błazeństwem większego kalibru.

Nie jestem jakimś wielkim fanem Michaela Bispinga. Bywa, że walczy bardzo nieczysto, a i pomimo tego, że potrafi budować emocje przed walką, to jakoś to ruganie rywali „przed” i padanie przed nimi na kolana „po” wywołuje we mnie mieszane uczucia. Tak, tak, biznes, rozrywka, sport i inne dyrdymały… Jednak jego sobotni triumf w Londynie to piękna historia!

Gdy Andy Friedlander odczytywał werdykt, miałem szczerą nadzieję, że nie pomyli się, nie wskaże na Pająka. Być może moje uczucia w jakimś stopniu podyktowane były też złością na Brazylijczyka za to, że wydawało się, że mógł, ale nie spróbował ubić Anglika, preferując pokazy teatralne pod siatką. Za to, że całkowicie pomieszały mu się proporcje między wirtuozerią a błazenadą – po raz kolejny. Za to, że nie dostrzegł fizycznych ograniczeń, jakim poddane zostało jego 40-letnie ciało.

I tak się w istocie stało! Sędziowie orzekli zwycięstwo Brytyjczyka, a 16 tysięcy gardeł ryknęło w radości! Niezapomniany wieczór dla Michaela Bispinga, dla wszystkich jego fanów na całym świecie.

W oktagonie, już po ogłoszeniu werdyktu, gdy Dan Hardy oddał głos zachwyconemu zwycięzcy, ten miał idealną okazję. Niepowtarzalną. Jedyną w swoim rodzaju. Lepszej nigdy miał nie będzie. Popularny Hrabia mógł w glorii chwały zakończyć swoją karierę, odejść w blasku fleszy, po największym zwycięstwie w swojej karierze. Po najlepszej walce w swojej karierze, po nieprawdopodobnej demonstracji woli walki, serca, charakteru, niezłomności. I umiejętności – a co!

Zmarnował ją.

Tyle dobrze, że nie zdecydował się wywołać do walki Luke’a Rockholda.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button