UFC

Książę Nowego Jorku, władca emocji

Zapisując się na kartach historii na nowojorskiej gali UFC 205, Conor McGregor utorował sobie drogę do sławy i pieniędzy, jakich nie doświadczył w przeszłości żaden zawodnik MMA.

Nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni Conor McGregor przyćmił wszystko i wszystkich. Pierwsza historyczna gala UFC w Nowym Jorku po zniesieniu zakazu MMA w całym stanie była absolutnym majstersztykiem w wykonaniu charyzmatycznego Irlandczyka.

W oktagonie nie pozostawił najmniejszych wątpliwości, że jest zawodnikiem o dwie klasy lepszym od byłego już mistrza, zaprawionego w bojach weterana o inklinacjach rzemieślniczych Eddiego Alvareza. Amerykanin zarobił może rekordowe pieniądze, bo jako champion otrzymał swoją działkę z rekordowego rzecz jasna PPV, ale w kluczowych ośmiu minutach – bo tyle czasu trwał balet destrukcji Conora McGregora – stanowił tylko tło dla kapitanie dysponowanego rudzielca.

Nie będę udawał zaskoczonego takim przebiegiem pojedynku, bo w obszernej analizie przed walką zwracałem uwagę na gargantuiczną różnicę poziomów w rzemiośle – w przypadku McGregora: maestrii – kickbokserskiej między oboma zawodnikami, typując z rzadką dla siebie pewnością zwycięstwo pretendenta.

Uwagę zwraca nieprawdopodobna ergonomia w zarządzaniu energią w wykonaniu McGregora. Każdy najdrobniejszy ruch – a wiele ich nie było; porównajcie to chociażby do jego podejścia do Jose Aldo, gdy w pierwszy 13 sekundach naskakał się więcej niż w całym starciu z Alvarezem, co nawiasem mówiąc, potwierdza dawno wysnutą przeze mnie tezę, że jest prawdziwym oktagonowym kameleonem – był uzasadniony, służył czemuś większemu. Ostatecznie kluczem do jego zwycięstwa okazał się słynny lewy kontrujący z zejściem do swojej lewej, którą to techniką w przeszłości ubijał wielu rywali.

Eddie Alvarez narzekał, że nie odwoływał się do zapasów tak często, jak planował. Nie ma jednak racji. Próbował. Próbował obalać, próbował skracać dystans – bez powodzenia. To nie brak realizacji planu założonego na walkę zadecydował o jego porażce – rzeczony plan był bowiem nierealny do zrealizowania w warunkach bojowych. Zasięg Irlandczyka, sposób, w jaki po mistrzowsku kontroluje dystans, a jednocześnie śmiertelne zagrożenie, jakie stanowi, gdy jego rywal spróbuje wejść w zasięg to elementy, które nie pozwalały Alvarezowi na zaprzęgnięcie do gry arsenału zapaśniczo-klinczerskiego, którym utorował sobie wcześniej drogę do walki o pas.

Owszem, na początku Amerykanin trafił kilkoma soczystymi kopnięciami, który wyraźnie zirytowały Irlandczyka – po trzecim zaczął nawet przemawiać do Amerykanina – ale potem popełnił pierwszy z dwóch karygodnych błędów w tej walce. Otóż, postanowił zaskoczyć McGregora! Jak wiemy, przez wiele, wiele lat jego ulubioną techniką zaczepną był szybki prawy prosty z natychmiastowym zejściem do lewej.

Wspólnie z trenerem Markiem Henrym wymyślili zatem szatański, jak im się zapewne wydawało, plan – uderzyć tymże prawym prostym, a następnie – i to jest ta rewolucja – ponowić atak prawym sierpowym! Tak dopadniemy rudego!

Na swoje nieszczęście nie przewidzieli, że taka technika da McGregorowi jeszcze więcej czasu i miejsca na wyprowadzenie kontry. Przy klasycznym prawym z zejściem Alvarez od razu odchodził mocno do boku, poza zasięg rywali. Ale jeśli miał jeszcze ponowić atak prawym sierpem, musiał pozostać w obszarze rażenia dłużej. I dokładnie te dwie akcje w głównej mierze zadecydowały o jego klęsce.

Gdy bowiem rozpoczął pojedynek serią dobrych kopnięć, wylądował na deskach po pierwszej próbie tej karkołomnej techniki. I był to soczysty knockdown, który – wydaje się – kompletnie odciął mu na chwilę prąd. Gdy wrócił na nogi, wszedł już w tryb przetrwania, przestał kopać.

Niespełna minutę później Alvarez po raz kolejny spróbował prawego prostego ponowionego prawym sierpem – i znów wylądował na deskach. Niczego się jednak nie nauczył. Nie wyciągnął żadnych wniosków.

Gwoździem do jego trumny było odwołanie się do tej techniki w drugiej rundzie po raz trzeci – w rezultacie został skontrowany prześliczną kombinacją czterech ciosów, które zakończyły ten nierówny pojedynek.

Nie był to jednak koniec popisów McGregora, bo potem – swoim zwyczajem – z opanowanego oktagonowego magika zamienił się w… komika? Przejął mikrofon, zrugał UFC i Danę White’a, wypominając im, że nawet nie zorganizowali dla niego drugiego pasa mistrzowskiego, który mógłby zawiesić sobie na ramionach.

Jakże komicznie wyglądało ogromne poruszenie wśród ludzi Dany White’a w oktagonie, którzy w popłochu udali się do Tyrona Woodley’a, aby pożyczyć od niego pas dla rozjuszonego Irlandczyka. Jak nieporadnie wyglądał White, pędząc z tymże pasem do McGregora, niczym chłopiec na posyłki.

Rudowłosy jest teraz na absolutnym szczycie i zdaje sobie z tego doskonale sprawę. To jemu UFC zawdzięcza rewelacyjną sprzedaż PPV, to on jest magnesem dla fanów i celebrytów maści wszelakiej, których pod rządami WME-IMG coraz więcej w pierwszych rzędach trybun.

Irlandczyk jest w pełni świadomy, że w 2015 roku – a więc nieporównywalnym z jego rekordowymi dokonaniami finansowymi w 2016 – samymi galami UFC 189 i 194 wygenerował ponad 25% całorocznych wpływów UFC z tytułu PPV. Wpływów, które – jak ujawnił niedawno portal MMAJunkie.com – stanowiły aż 40% przychodów firmy w 2015 roku. Do tego musimy doliczyć przecież ogromny wpływy ze sprzedaży biletów czy rekordowe oglądalności na FOX Sports, za którymi stał przecież nie kto inny jak Conor McGregor.

A przecież w porównaniu z 2016 rokiem jego zeszłoroczne dokonania to jedynie przygrywka. Wstęp. Rozgrzewka. Irlandczyk zdaje sobie z tego doskonale sprawę. Wie też, że wobec rocznego – co najmniej, bo Stanowa Komisja Sportowa w Newadzie może ten okres wydłużyć – zawieszenia Jona Jonesa oraz nadal niepewnej sytuacji Rondy Rousey, która po ewentualnej porażce z Amandą Nunes na UFC 207 zakończy zapewne karierę, jego mocarstwowa już pozycja ulegnie dalszemu wzmocnieniu.

Jego żądania dołączenia do grona właścicieli UFC mają uzasadnienie. Nawet jeśli w głębi duszy wszyscy – z McGregorem na czele – wiemy, że są mało realne. Jeśli jednak za kolejną walkę zamiast gwarantowanych $3,5 miliona dolarów, które najprawdopodobniej otrzymał za UFC 205, chce zainkasować, powiedzmy, $10 milionów, musi grać ostro. Mierzyć znacznie wyżej. To sprawny negocjator.

Nawet jeśli zdamy sobie sprawę, że od strony czysto sportowej na stawianie mu jakichkolwiek pomników jest zdecydowanie za wcześnie, bo jego sukcesy – droga do nich – są w ogromnej mierze pochodną wszystkiego tego, czym Irlandczyk jest poza oktagonem, jakie wykręca liczby, jak wielką cieszy się popularnością, to już teraz nie można odmówić mu statusu legendy. Legendy za życia. Nie trzeba bowiem pokonywać wszystkich rywali, aby zapisać się na stałe na kartach historii MMA – wystarczy tylko (aż!) pokonać odpowiednich rywali w odpowiednim czasie. I to właśnie czyni Notorious, wspomagany oczywiście w swoich bojach przez organizację, której jest flagowym okrętem, ciągnąc za sobą szare, przeciekające barki.

Obok Irlandczyka nie sposób przejść obojętnie. Rozpala emocje, skrajne emocje. Nie dzieli fanów na dwie jednorodne grupy – tych, którzy go kochają i tych, którzy go nienawidzą. Nie.

Gdy przed walką zaczyna po raz kolejny bredzić o pieniądzach, wokół nich układając swoją narrację i w bliźniaczo podobnych słowach, jakimi rugał poprzednich rywali, stara się ośmieszać najbliższego, człowieka mdli. Gdy po raz kolejny spóźnia się na konferencję prasową, ostentacyjnie demonstrując brak szacunku wobec pracodawcy, zawodników i fanów, trudno z nim sympatyzować – delikatnie rzecz ujmując. Ale gdy potem w końcu się pojawia, ubrany fikuśnie – jak się potem okaże, w hołdzie Joemu Frazierowi – roześmiany i dowcipkujący, zamieniając stypową atmosferę konferencji w lepszej lub gorszej jakości teatralny spektakl, tylko najbardziej nienawistnym skurczybykom nie drgną kąciki ust – reszta uśmiechną się szeroko. Ale to nie koniec! Oto rudzielec bierze krzesło, unosi je z zamiarem rzucenia w oponenta, czekając tylko, aż zostanie powstrzymany przez Danę White’a! I nagle spektakl zamienia się w farsę i znów człowiekowi robi się słabo.

A potem wchodzi do oktagonu – i zachwytom nad jego płynnymi ruchami, nieprawdopodobnym wyczuciem czasu, inteligencją, opanowaniem, nad wszystkimi tymi obrazami, które maluje w klatce, nie ma końca. Nie może być! A po walce? Gdy okazuje ogromny szacunek wobec pokonanego i ośmieszonego przecież rywala? Nie musiał. Mógł dobić, mógł odegrać się za krytyczne słowa przed walką, a zamiast tego podsumował starcie słowami: „Po prostu dzisiejszej nocy byłem lepszy„, jednocześnie nie szczędząc Alvarezowi pochwał. Ludzkie oblicze szatana! Trudno, by w takich chwilach człowiekowi nie przemknęło przez głowę, że w głębi serca ten rudzielec to poczciwy, dobry chłop. Ale… tylko na chwilę! Potem znów bowiem wciela się w rolę biznesmena kpiącego z wartości sportowych, karkołomnie uzasadniając, dlaczego walka z Khabibem Nurmagomedovem go nie interesuje. Mało tego! Jego trener John Kavanagh dodaje, że najlepszy w lekkiej to tak naprawdę nie jest ani wspomniany Nurmagomedov, ani Tony Ferguson tylko… Nate Diaz! I ponownie człowieka trafia szlag. „Znów chcą skurwiele wypełnić kieszenie łatwiejszą (tak, tak!) walką!”. Ale szybko przychodzi opanowanie. Przecież, z drugiej strony, umiłowanie pieniędzy przez Irlandczyka – fenomenalnego w końcu sportowca – w szerszym kontekście pozwala też innym zawodnikom zarabiać coraz więcej. Podnosi poprzeczkę. Zmienia ich żebracze życia?

McGregor jest nie tylko mistrzem w szermierce na pięści i kopnięcia. Nie tylko mistrzem dwóch kategorii wagowych. Nie tylko mistrzem w kontrolowaniu swoich emocji w oktagonie – ale przede wszystkim absolutnym arcymistrzem w rozpalaniu ich wśród całej reszty – od rywali przez dziennikarzy po fanów. To najkrótsza droga do sławy i fortuny.

Niepozorny rudowłosy Irlandczyk, który cztery lata temu nie miał dwustu dolarów na ulubioną piosenkę na wejście do klatki Cage Warriors, dziś ma dziesiątki (setki?) milionów, z każdym swoim występem w oktagonie zmieniając krajobraz światowego MMA.

Ciekawe czasy.

Powiązane artykuły

Back to top button