UFC

Powrót Jose Aldo – bez różańca i rolexa

Podczas sobotniej gali UFC on FOX 30 w Calgary pierwsze od dwóch lat zwycięstwo odniósł trzęsący swego czasu dywizją piórkową Jose Aldo.

Dominujący mistrzowie UFC nie mają łatwego zadania – poza gigantycznymi wyzwaniami sportowymi, jakie są przed nimi stawiane, muszę też radzić sobie z ogromną presją medialną. To skomplikowane zadanie, któremu nie podołało wielu. Do tej grupy nie zalicza się jednak Jose Aldo, który w latach 2011-2015 dzielił i rządził kategorią piórkową UFC, uchodząc w opinii ekspertów większych i mniejszych a także wielu fanów za najlepszego na świecie zawodnika bez podziału na kategorie wagowe.

A jednak miał w sobie wiele pokory – i jeszcze więcej skromności. A zatem cech frajerskich, które w dzisiejszym spatologizowanym medialnie MMA wydają są już zaściankowe. Średniowieczne. Urągają obowiązującym obecnie kolorowym, czyli kasowym, standardom.

A jako że sport ten przecież brutalny i nieprzewidywalny, a okno czasowe na karierę niewielkie, to jakże się dziwić, że najnowsza mądrość etapu nakazuje zmonetyzować swoje wysiłki, jak szybko się da, w pogoni za pieniędzmi przyjmując najbardziej choćby karykaturalną pozę medialną. Oktagonowa bitka to przecież teraz już tylko część roboty – i to nie zawsze najważniejsza! Liczy się też bowiem odpowiednia – czyli w dowolny sposób, idiotyczny lub wyszukany, kontrowersyjna – narracja. A skoro wszystko to i tak na niby, dlaczegóż by więc sobie nie pofolgować?

A więc sobie folgują!

Nie tylko zatem przed walkami podkręca się do granic możliwości emocje, dramaturgię i zainteresowanie – powiedzmy, sugestywnie wkładając rywalowi na twarz pięść z rolexem, w drugiej dzierżąc różaniec – ale też, wedle najnowszych standardów, warto częstować oponentów medialnymi razami, choćby i rynsztokowych lotów, także i po walce. Nawet takiej zakończonej w nie do końca udany sposób – powiedzmy, odklepaniem ciosów.

To jednak nie była domena naszego Jose Aldo.

Nie przyszło mu też nigdy do głowy, aby opuścić swoją alma mater, gdzie został wychowany i ukształtowany. Ludzi, którym zawdzięczał wszystko. Ba, nawet po porażkach – do nich jeszcze dojdziemy – pozostał wierny Nova Uniao i swojemu mistrzowi Andre Pederneirasowi. Choć, nie miejmy wątpliwości, prawdopodobnie biznesowo i medialnie lepiej wyszedłby na przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych.

Tym niemniej, miał jednak i Aldo swoje mroczne momenty. Nastały one wraz z pojawieniem się w grze głównego – jak się okazało – patologizatora MMA, jednocześnie jednak niebywale obytego w rzemiośle wojny werbalnej Conora McGregora.

Dla przyzwyczajonego do dawnych reguł gry Brazylijczyka – opartych w dużej mierze na szacunku, a przynajmniej wolnych od totalnej pogardy, szczególnie względem mistrza – stanowiło to szok. Takowym był też dla niego rezultat walki z McGregorem – czyli 13-sekundowy nokaut.

Aldo wziął i oszalał.

„Nie uderza mocno”. „Nie było walki”. „Nadal jestem na tronie”.

Poruszał się w sferze medialnej jak dziecko we mgle. Miotał jak ranione zwierzę w potrzasku. Karykaturalnymi wypowiedziami po irlandzkiej klęsce ściągnął na siebie szyderstwa i kpiny całego świata. Medialnie rozmieniał się na drobne.

Do dzisiaj co prawda nie wiadomo, jak poszło mu katorżnicze ścinanie wagi przed starciem z McGregorem – czy, powiedzmy, aby na pewno jego sztab dietetyczny wywiązał się ze swojego zadania? – i czy po tejże klęsce sponsorzy przypadkiem nie dostrzegli w nim zwykłego człowieka, w rezultacie waląc do niego drzwiami i oknami, ale… Nie miało to znaczenia. Nawet bowiem jego najzagorzalsi fani słuchając go, wbijali wzrok w ziemię.

Tyle dobrze, że tenże McGregor to jednak kawał skurwiela był. Przez dobrych kilka miesięcy poprzedzających walkę harował przecież jak zły, aby sprowokować Brazylijczyka, posuwając się do całego arsenału mniej lub bardziej wyrafinowanych narzędzi mających na celu wyprowadzenie Aldo z równowagi. Gdyby Irlandczyk był ulepiony z innej gliny, powiedzmy, zachowywał kamienną twarz podczas staredownów, był osobą cichą i spokojną – może nawet nucił pod nosem jakieś modlitwy? – wówczas taka reakcja Brazylijczyka na klęskę wyglądałaby jeszcze gorzej. Zostaliby przy nim tylko fanatycy.

Nawet jednak wziąwszy pod uwagę osobowość irlandzkiego szarlatana, medialna narracja, jaką przyjął po 13 sekundach dramatu Jose Aldo, wołała o pomstę do nieba.

Czas leczy jednak rany. Po nieudanej pogoni za McGregorem, który czmychnął do kategorii lekkiej, Brazylijczyk opamiętał się.

Promowano go na niekwestionowanego mistrza.

Długo się jednak tym tytułem nie nacieszył. Spotkał bowiem na swojej drodze kroczącego od zwycięstwa do zwycięstwa Maxa Hollowaya.

Przed pierwszą walką Hawajczyk podkręcił nieco medialne werble, przemycając pod adresem Brazylijczyka kilka nieszczególnie wyrafinowanych kuksańców, ale Jose Aldo zachował spokój. A przecież był legendą, mierząc się z młodzianem, który niczego jeszcze tak naprawdę nie dokonał. Ba, gdyby, powiedzmy, zebrać całą dywizję piórkową i porównać jej dokonania z dokonaniami Juniora, nadal to Brazylijczyk byłby górą – i to zdecydowanie! Mógł więc Hollowaya, trochę nastraszyć, a przy okazji spotkania oko w oko wcielić się w jakiegoś, powiedzmy, Boogiemana. A tu nic.

Walkę z Błogosławionym przegrał z kretesem.

Pół roku później ponownie zmuszony był uznać wyższość Błogosławionego, biorąc walkę w zastępstwie.

Kto wie, gdyby wówczas miał na przygotowanie dodatkowe dwa tygodnie – o tyle musiał je skrócić, żeby wyjść do rewanżu z Hollowayem – wówczas walka zakończyłaby się innym rezultatem? Tego jednak nie wiemy. Wiemy natomiast, że nie szukał wówczas wymówek. A na wadze, dodajmy, wyglądał przecież dramatycznie.

Oddał jednak szacunek nowemu mistrzowi. Trochę to staroświeckie, wiadomo – bo przecież okazywaniem szacunku sakwy nie napełnisz! – ale co poradzić? Tytanem medialnym nigdy Jose w końcu nie był. A gdy ten jeden raz po walce z McGregorem spróbował – poległ z kretesem.

W sobotę w Calgary w końcu natomiast zostawił za sobą demony przeszłości, wracając na drogę zwycięstw. Podczas gali UFC on FOX 30 znokautował Jeremy’ego Stephensa.

Gdyby, powiedzmy, tylko wypunktował Amerykanina, zapowiadając przed walką, że, na przykład, da mu „lekcję życia”, wiktoria ta nie wyglądałaby tak imponująco. Ale nie – znokautował znajdującego się w życiowej formie Stephensa, który wygrał w dominującym stylu trzy poprzednie starcia.

I teraz Jose Aldo ponownie mierzy w pas mistrzowski.

Zdaje sobie jednak sprawę, że o trylogię z Maxem Hollowayem łatwo nie będzie – celuje zatem w starcie z Brianem Ortegą, wierząc, że pokonanie najwyżej sklasyfikowanego rywala pozwoli mu ponownie pójść w tany z Hawajczykiem.

Co ciekawe, wobec doświadczającego obecnie problemów zdrowotnych Błogosławionego Scarface odniósł się z dużym szacunkiem, życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia – co zresztą nie umknęło mistrzowi.

Biorąc natomiast pod uwagę, że z pojedynku z Ortegą Holloway wycofał się na trzy dni przed walką, a obecnie nadal nie wiadomo, co mu dolega, Aldo mógł przecież zasugerować, że, powiedzmy, Hawajczyka najzwyczajniej w świecie obleciał przed T-City strach. Wszak takie insynuacje prawdopodobnie odbiłyby się znacznie większym medialnym – czyli kasowym – echem niż jakieś zwykłe życzenia powrotu do zdrowia. Okazję tę jednak Aldo nie po raz pierwszy zaprzepaścił.

A szkoda! W Calgary znokautował wszak w pierwszej rundzie rywala, z którym Holloway wygrał 3-rundową – i nieszczególnie porywającą – decyzją. Była więc też okazja do ukucia jeszcze ostrzejszej – co prawda idiotycznej, ale przecież to bez znaczenia – narracji medialnej. Aldo mógł, powiedzmy, zaapelować do Błogosławionego, aby ten padł przed nim na kolana.

Wtedy co prawda jego grono fanów mocno by się skurczyło, ale… Na pewno zostaliby nadal przy nim i bronili go wszelkiej maści troglodyci, co to wątpliwości nie mają, że zwycięstwo uzasadnia największe wygadywane dyrdymały, kneblując mordy krytykom – szczególnie tym zacofanym, co to marketingu ni chuja nie rozumieją. Zostaliby bezkrytyczni patrioci maści wszelakiej, którzy broniliby go bez względu na głupstwa, jakich się dopuszcza – bo Brazylijczyk! Zostaliby spece od promocji, zachwyceni wyrazistą kreacją medialną zawodnika – bo najważniejsze to nie pozostawiać fanów obojętnymi wobec swojej osoby. Zostaliby też wreszcie pragmatycy mniejsi i więksi, którzy rozumieją, że trzeba gonić pieniądz – a kontrowersje pieniądz przyciągają.

Ale jednak Jose Aldo okazję tę zmarnował – choć czy wyszedł na tym najgorzej? Sprawa dyskusyjna. Jego sobotni powrót na drogę zwycięstw celebrowała połowa świata MMA. Może i ta zaściankowa i zacofana – ale jednak!

*****

UFC 227: Dillashaw vs. Garbrandt II – transmisja, rozpiska, informacje

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button