Polskie MMAUFC

Jan Błachowicz – po Bożemu na szczyt

Jan Błachowicz nie chadza na skróty – drogę na szczyty wyrąbuje sobie pięściami, gadulstwo zostawiając innym.

Corey Anderson nie posiada ani nazwiska, ani dokonań, jakimi mógł pochwalić się Luke Rockhold – były mistrz UFC i Strikeforce – ale to sobotnie zwycięstwo Jana Błachowicza z tym pierwszym może okazać się dla cieszynianina – a razem z nim dla całego polskiego MMA, którego sztandar na światowej scenie niesie – najważniejszym w karierze.

Przed sobotnią potyczką w Rio Rancho Cieszyński Książę znajdował się w sytuacji bliźniaczo podobnej do tej, gdy przed rokiem sposobił się do walki z Thiago Santosem. Pomroczność jasna, jaka spadła wówczas na niego w trzeciej rundzie praskiej batalii – prawdopodobnie pochodna lowkingów na wysokości łydki, jakimi dręczył go Brazylijczyk – przekreśliła jednak nadzieje cieszynianina na titleshota.

W Rio Rancho było jednak zupełnie inaczej – to Błachowicz skończył z tarczą, brutalnie nokautując Andersona w pierwszej rundzie pojedynku.

Mistrz rewanżów

Pojedynek trwał tylko 188 sekund, wobec czego trudno o wyciąganie na jego podstawie głębszych wniosków.

Oddać trzeba Andersonowi, że dosięgnął Błachowicza kilkoma dobrymi prostymi i był też w stanie zmusić go do oddawania pola, ale… Od strony defensywy klinczersko-zapaśniczej polski zawodnik prezentował się wybornie. Gdy tylko Amerykanin próbował obaleń czy po prostu klinczu, w Cieszyńskiego Księcia jakby sam diabeł wstępował – od razu zrywał uchwyt, odchodził do boku, najczęściej z ciosem. To nie był ten sam zawodnik, którego wspomniany Luke Rockhold czy Ronaldo Jacare Souza potrafili gnębić na siatce przez kilkadziesiąt sekund. Niby stary pies, a cały czas zaskakuje nowymi sztuczkami!

Mam zresztą wrażenie, że tak dobrze dysponowany w obszarze defensywy przed obaleniami Polak prędzej czy później i tak ustrzeliłby Amerykanina – nawet gdyby ten zanotował jeszcze kilka dobrych jabów. Było bowiem wyraźnie widać, że nasz zawodnik czai się na kontry. W końcu ustrzeliłby Andersona – jeśli nie bombą w odpowiedzi na kompletnie nieprzygotowanego lowkinga to właśnie w jakiejś kontrze overhandem na lewego prostego Amerykanina albo podbródkiem na próbę zejścia do nóg.

Dla Jana Błachowicza jest to już trzecie rewanżowe zwycięstwo w karierze po porażce w pierwszej potyczce. Wcześniej los Coreya Andersona podzielili Thierry Rameau Sokoudjou oraz Jimi Manuwa.

Bones w ekstazie

Gdy Corey Anderson padał na deski oktagonu w Rio Rancho niczym Napoleon pod Moskwą, w ekstazę wpadł nie tylko jego polski oprawca, ale też zasiadający przy oktagonie amerykański mistrz Jon Jones.

W wywiadach po gali nie ukrywał zresztą, że ucieszyła go klęska Overtime’a. Przypomniał wypowiedzi Andersona, w których ten przekonywał, że zna sposób na to, aby go zdetronizować. I najwyraźniej mocno go to rozeźliło.

Nie miejmy jednak wątpliwości, jak na Błachowicza patrzy Jones. Dokładnie tak, jak określił go w jednym z wpisów w mediach społecznościowych – widzi w nim „świeże mięso”. Widzi w nim swoją szansę na to, aby fani zapomnieli o piekielnie wyrównanych walkach, jakie stoczył z Dominickiem Reyesem i Thiago Santosem. Widzi w Cieszyńskim Księciu zawodnika, na którym będzie mógł odkuć się za ostatnie pojedynki. Zrehabilitować się. Zdominować pretendenta, być może ubić lub poddać. Ponownie roztoczyć wokół siebie zapomnianą już aurę dominatora.

Zastrzegając, że walka to walka, wszystko się może wydarzyć, zadecyduje dyspozycja dnia i oktagon zweryfikuje, trzeba jednak przyznać, że na papierze Bones ma pewne ku takiemu podejściu podstawy. Na szczegółowe analizy przyjdzie jeszcze pora, ale cieszynianin jest zupełnie innym zawodnikiem od tych, którzy sprawiali Jonowi Jonesowi najwięcej problemów. Co łączyło bowiem Dominicka Reyesa, Thiago Santosa i Alexandra Gustafssona? Mobilność. Cieszyński Książę posiada liczne atuty, ale akurat lekkość w poruszaniu się i ogólna ruchliwość do nich nie należą.

Jones widzi w Błachowiczu silnego, ale niezbyt szybkiego, poruszającego się jak w piasku oponenta, który chętnie wda się w nim w kickbokserski bój, gdzie jego – Amerykanina – przewaga zasięgu i arsenału pozwoli mu spokojnie Polaka rozstrzelać.

Titleshot?

Czy Jan Błachowicz będzie kolejnym rywalem Jona Jonesa? Czy dostanie upragnioną szansę walki złoto? Otóż, istnieją dwa bardzo mocne na rzecz takiego scenariusza argumenty.

Po pierwsze i najważniejsze – właśnie tej walki chce Jones. A przynajmniej na to jasno wskazuje jego postawa i medialna gra w Rio Rancho. Splamiwszy kalesony, jak twierdzą nienawistnicy, nie garnie się do rewanżu z Reyesem, jak mantrę powtarzając, że wygrał zasłużenie.

Bones może zatem okazać się największym sojusznikiem w rajdzie po pas naszego zawodnika.

Po drugie – wszystko, co wydarzyło się między Jonem i Janem po zakończeniu walki wieczoru, buduje solidne medialne fundamenty pod walkę. Takiego stroszenia piór nie widzieliśmy od dawna! Materiały promocyjne już gotowe – tylko zmontować.

Z drugiej jednak strony, pomimo wysiłku ze strony polskich fanów we wszelkiego rodzaju ankietach, zwracam uwagę, że w Ameryce Błachowicz nie wywołuje tak dużego entuzjazmu. Pamięć o piekielnie wyrównanej walce Jonesa z Reyesem jest wciąż żywa. A to Amerykanie – nie Polacy – kupują PPV

Poza Dominickiem Reyesem największe zagrożenie dla mistrzowskich aspiracji Jana Błachowicza stanowić może rozdający karty w wadze średniej Israel Adesanya. Nigeryjczyk zapowiada co prawda migrację do kategorii półciężkiej dopiero na 2021 rok, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy nie zmieni zdania, jeśli na początku marca rozbije w pył Yoela Romero?

Nie ulega natomiast wątpliwości, że na pojedynku z Israelem Adesanyą Jon Jones i wrażliwy na brzęczące argumenty Dana White zarobiliby zdecydowanie więcej niż na walce z Błachowiczem – już teraz zresztą gremialnie skreślanym przez amerykańskich bukmacherów.

Innymi słowy, dla dobra polskiej sprawy: no for gay Jesus!

Najlepszy polski zawodnik MMA w historii

Ubijając w Rio Rancho Coreya Andersona, Jan Błachowicz ustanowił kilka nadwiślańskich rekordów w UFC – odniósł najwięcej zwycięstw przed czasem czy przez (techniczne) nokauty. To obecnie nie tylko nasz najlepszy zawodnik bez podziału na kategorie wagowe, ale też najlepszy zawodnik w historii polskiego MMA – bez względu na to, jak potoczą się jego dalsze losy.

Grzechem byłoby nie odnotować, że na ten wielki sukces – bo walka o pas jest naprawdę na wyciągnięcie reki – cieszynianin zapracował sobie „po Bożemu”. Opuściwszy w pogoni za marzeniami ciepłą i bezpieczną przystań w KSW, nie opowiadał pod banderą UFC dyrdymałów, nie wkładał rywalom podczas staredownów jednej pięści w nos, w drugiej wymachując różańcem, nie tworzył wokół siebie kolorowej, pstrokatej i rzygliwej otuliny medialnej. Była walka o swoje. Sportowa walka o swoje, bez lansu męczeństwa, tak bliskiemu zawodnikom, którzy uważają, że „zasłużyli, a nie dostali!”. Janek zakasał rękawy i rąbał, rąbał, rąbał, dziobem nie kłapiąc.

Nadal nie mam co prawda wątpliwości, że – wracając do początku – zwycięstwo z Luke’iem Rockholdem zostało promocyjnie rozczłonkowane, ale obserwując triumf cieszynianina w Rio Rancho, nie sposób nie wydąć warg, unieść lekko brwi i pokiwać głową z uznaniem: „No, zrobił to, kurwa, po swojemu”.

Obstawiaj wszystkie walki UFC na PZBUK i odbierz darmowy zakład 50 PLN

*****

Błachowicz czy Reyes? „Nie wiem, jak można gościowi odmówić” – Jones zabiera głos!

Powiązane artykuły

Komentarze: 5

  1. Janek już teraz jest legendą polskiego mma. Lepszego przykładu na wartość ciężkiej pracy, dążenia do spełniania marzeń i niepoddawania się przeciwnością po prostu nie ma. Szacunek i wdzięczność do końca życia! PS. Świetny tekst.

Dodaj komentarz

Back to top button