Polskie MMAUFC

Wspomnienia z Zagrzebia – wojna Błachowicza i odrodzenie dos Santosa

Jakie wnioski wysnuć z pojedynków Jana Błachowicza i Juniora dos Santosa na gali UFC Fight Night 86 w Zagrzebiu? Zachwycili, rozczarowali czy może coś pomiędzy?

A więc mówicie, że Jan Błachowicz pokazał się jako-tako w konfrontacji ze słabeuszem Igorem Pokrajacem, a Junior dos Santos po prostu wypunktował Bena Rothwella po nudnawym pojedynku? Nie, nie mówię do Was, którzy siedzicie ze mną po przeciwnej, tj. słusznej, żeby nie było wątpliwości! – stronie barykady; mówię do Was, którzy taką właśnie narrację rysujecie po zagrzebskiej gali UFC Fight Night 86.

Nie powiem, trochę mnie ona mierzi.

Nie jakoś szczególnie, oczywiście. Wszyscy przecież przywykliśmy do znacznie większych dziwactw, jakie pojawiają się w internetach, a te dwa przytoczone powyżej – gdyby odpowiednio powyginać rzeczywistość – jakoś dają się w końcu obronić. Faktem przecież jest, że zarówno Brazylijczyk, jak i Polak tylko wypunktowali swoich rywali – podczas gdy ten pierwszy za swoich złotych czasów raczej ubijał, a ten drugi uchodził za największego bukmacherskiego faworyta gali.

Mogę więc trochę skrzywić twarz, lekko unieść brew i zrozumieć taką optykę. Nie ma dramatu.

Patrzę na to wszystko jednak zupełnie inaczej – i wierzę, że nie tylko ja.

Otóż – rozpocznijmy od Cieszyńskiego Księcia – Błachowicz w końcu wyglądał tak, jak… zaryzykuję – jak nigdy! Przyznam jednak, że…

Już bowiem na dzień przed galą, na ważeniu, bystro zauważyłem – jak na kanapowego psychologa przystało – zwierzęcy błysk w oczach Janka. Jego wyrazie twarzy, pozie, ruchach. Nie żartuję. Pisałem nawet o tym w jednym z komentarzy. Gdy mierzył się wzrokiem z Chorwatem, miał w sobie coś ze zdrowej sportowej pogardy – a co! – wobec Pokrajaca. Pewności siebie.

Gdy natomiast rozpoczęła się walka… Panie! Przecież nawet do przybicia piątki na środku oktagonu Błachowicz wyszedł z większym animuszem niż w jakiejkolwiek innej akcji w ciągu swoich poprzednich 30 minut – naznaczonych porażkami z Jimim Manuwą i Corey’em Andersonem – w oktagonie!

I zaraz pierwsza akcja – Janek wywiera presję, Igor idzie z szarżą, Polak odpowiada ślicznym sierpem z odejściem. Chwilę potem dzieli rywala mocnym kopnięciem na korpus. Chorwat odpowiada na głowę, ale zaraz znowu sam przyjmuje. Polak rusza do przodu ponownie. Pokrajac wpada z ciosami, kończy na plecach. Przecież tam było więcej ognia niż w dwóch poprzednich walkach Błachowicza razem wziętych!

Wiem, że popełnił głupi błąd w pierwszej rundzie, ześlizgując się z pleców Pokrajaca (nieśmiało dodam, że Marcin Tybura zrobił to samo w starciu z Timem Johnsonem), wiem, że w drugiej rundzie sam przyjął sporo ciosów, ale… Ludu! Widząc Janka napierdalającego pod siatką Pokrajaca w stylu Anthony’ego Johnsona z Antonio Rogerio Nogueirą czy Johna Linekera w każdej niemal walce, serce wyrywało mi się z piersi! Urrrrrwa! To TEN Janek? Nie podmienili go czasem? Nasz Janek? Ten morderca? Gdzie on to wszystko skrywał wcześniej? Kumulował przez kilka lat, żeby teraz wybuchło?

Próbuję sobie przypomnieć jakieś fragmenty walk polskich zawodników w UFC, gdy byłem bardziej podekscytowany niż wtedy, gdy Błachowicz wdał się w oktagonową wojnę z Pokrajacem i… No, chyba muszę wskazać na debiut Piotra Hallmanna i chwile, gdy zaczął odzyskiwać rezon w starciu z Francisco Trinaldo, kończąc go ostatecznie kimurą. Nie chcę przez to powiedzieć, że brakowało emocji w walkach Joanny Jędrzejczyk, Krzysztofa Jotko i innych polskich zawodników pod banderą UFC – co to, to nie!

Tutaj jednak okoliczności były wyjątkowe. Błachowicz był pod ścianą. Błachowicz nigdy nie słynął z tak szalonych wymian. Jego walki nie porywały. Nigdy nie bił się tak agresywnie, nigdy nie szukał z taką pasją i takim zaangażowaniem skończenia. Wreszcie i Pokrajac nigdy nie był przecież znany z tak dobrej szczęki. Ba, o Janku niby wiedzieliśmy, że łeb ma nie od parady i potrafi przyjąć, ale rzadko mieliśmy okazję oglądać go trafianego czysto przez gościa, który ma naprawdę ciężkie ręce – a tak zdarzyło się kilka razy w tej walce i nasz zawodnik nawet się nie zachwiał.

Jestem zbudowany postawą Cieszyńskiego Księcia. Problemy z kondycją – tak naprawdę niewielkie – moim zdaniem wynikały właśnie z morderczej drugiej rundy, w której Polak próbował urwać Chorwatowi łeb, składając złożone kombinacje z pełną mocą i morderczymi intencjami. Normalna rzecz, że jakoś się to potem odbiło. Widzimy to nagminnie w UFC. Zawodnik robi wszystko, aby skończyć rywala, nie udaje się – i potem jest cieniem samego siebie. Shane’a Carwina pamiętacie, że pozwolę sobie tak ekstremalny przykład przytoczyć?

Sęk w tym, że Błachowicz nie był żadnym cieniem samego siebie w trzeciej rundzie – po prostu zwolnił, ale i tak w górze pracował aktywnie. Nawiasem mówiąc, czy jestem jedynym, który w trzeciej rundzie miał ochotę wskoczyć do monitora i kazać odpierdolić się ślepemu sędziemu stękającemu nad Polakiem: „Akcja! Akcja!”?

Lubię wojny, a to była wojna. Faworyzowałem co prawda zdecydowanie Błachowicza przed galą, ale Pokrajac zaprezentował się lepiej, niż się spodziewałem – lepiej niż w swoich poprzednich walkach pod banderą UFC – wbrew temu, że Cieszyński Książę przekonuje, że dokładnie takiego Chorwata spodziewał się w oktagonie.

Swego czasu Mauricio Shogun Rua – swoją drogą, wymarzony rywal Błachowicza – pokonał Brandona Verę w walce, która miała być dla niego spacerkiem. Utyskiwań i narzekań fanów nie było końca. „Miał zabić”, a ubił dopiero w końcówce czwartej rundy, wcześniej doświadczając sporych tarapatów. Otóż, na moje niewprawione oko, polsko-chorwacka wojna była pod tym względem podobna i nie czuję się nią w najmniejszym stopniu rozczarowany.

Niech podniesie kamień ten, który nie lubi, gdy petardy świszczą na lewo i prawa, a dodatkowo nasz wychodzi z nich z tarczą? Opinii purystów oktagonowej taktyki i idących pod prąd hipsterów nie biorę pod uwagę. Ci pierwsi kłamią, drugich nie można traktować poważnie. Każdy z nas, kto fascynuje się oglądaniem sportu, w którym jeden facet stara się wyrządzić jak największą krzywdę drugiemu, ma w sobie coś z Just bleed, mothermother!. To naturalne.

Nie jestem w najmniejszym stopniu rozczarowany walką Błachowicza – i nie jest to kwestia oczekiwań, bo, jak wspomniałem, wyraźnie faworyzowałem Polaka i spodziewałem się znacznie łatwiejszej przeprawy. Nawet jednak te chwile, gdy inkasował ciosy, były cenne nie tylko z punktu widzenia pierwotnego Just Bleed, ale też dlatego, że dały Polakowi sposobność do zaprezentowania twardego charakteru. Niezłomności.

Poza tym, że Błachowicz z kontrującego lewego z zejściem powoli czyni swoją firmówkę, to najważniejsze w całej tej jatce było to, że pokazał nie tylko wiele inteligencji, świetnie kładąc rywala na plecach dokładnie wtedy, gdy wymagała tego sytuacja, ani na moment – pomimo ognia w oktagonie – nie tracąc chłodnej głowy, ale przede wszystkim zademonstrował coś, co wcześniej głęboko i skutecznie ukrywał – mordercze żądze i zwierzęcą agresję. Bezcenne. Niespodziewane. Naprawdę dobre i satysfakcjonujące.

Nigdy nie czekałem na walkę Błachowicza bardziej, niż czekam na następną.

A Junior dos Santos? Patrzę na internety i widzę wiele racji. Wielu pisze: „Stary Cygan powrócił!”. Co mnie jednak dziwi jak jasna cholera, zaraz obok pojawiają się komentarze rozczarowanych fanów, którzy marudzą, że nudno, że pięć rund pykania, że wcześniej nokautował.

Ludzie.

Oglądaliście kiedyś walkę dos Santosa z Roy’em Nelsonem? Albo z Shanem Carwinem? Zgodzicie się z pewnością wszyscy, że były to złote czasy Cygana, prawda? Powiedzcie mi zatem, w czymże jego występ przeciwko Benowi Rothwellowi był gorszy?

Śpieszę z wyjaśnieniem – w niczym. Wiem, o czym mówię. Ba, pod wieloma względami w starciu z Rothwellem dos Santos prezentował się lepiej niż w przytoczonych przeze mnie pojedynkach! Był mobilniejszy, zdecydowanie lepiej pracował na nogach, zdecydowanie rzadziej dawał się zamykać pod siatką, wzbogacił swój arsenał o kopnięcia a nawet kolana. Nic nie można było zarzucić jego aktywności i kondycji. Jego kontrujący lewy – zupełnie jak Jankowy – działał doskonale. Ba, akcja poniżej przejdzie przecież do historii MMA!

Na tytanogłowego Rothwella dos Santos przyjął najlepszą z możliwych taktyk – podobnie jak na wspomnianych wcześniej Roy’a Nelsona i Shane’a Carwina. Skończyć tę trójkę uderzeniami na głowę praktycznie nie sposób, więc podejście Brazylijczyka było jak najbardziej prawidłowe. Pomimo tego w walce nie brakowało przecież momentów, a i kilka razy już, już wydawało mi się, że jednak Amerykaninowi błędnik zaraz odmówi posłuszeństwa.

Swoją drogą, szkoda chłopa, prawda? Rothwella. Przeszedł w swoim życiu wiele ciężkich chwil, wydaje się na swój sposób sympatyczny i charakterystyczny. Wziął tę walkę z dos Santosem, bo nikt inny nie chciał – a nie musiał tego robić. Szkoda go, bo sądzę, że naprawdę szczerze wierzył, że podda Fabricio Werduma, a pas mistrzowski jest w jego zasięgu. O wiele sympatyczniejsza wersja Tima Boetscha, ot co.

Czy natomiast dyspozycja Juniora dos Santosa oznacza, że rzeczywiście powrócił? Tego nie wiem. Nie mam pojęcia, czy w kolejnym starciu, skonfrontowany z zupełnie innymi umiejętnościami niż raczej nieskomplikowane Bena Rothwella, sam nie padnie na deski. Może tak być i – czas na autopromocję – w jego następnej walce jak najbardziej mogę typować jego przeciwnika, tak, jak czyniłem to przed jego konfrontacją z Alistairem Overeemem.

Wiem jednak jedno: chorwacki Junior dos Santos był nie gorszą – a można czynić argumenty, że lepszą! – wersję siebie samego z czasów, gdy rozdawał karty w kategorii ciężkiej, a jego biodra zdobiło złoto.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button